Stres – solą życia

 

Stresu nie należy postrzegać jako czegoś opatrzonego wyłącznie znakiem ujemnym. Jest on do zaakceptowania na zasadzie tego, że chce się czegoś dokonać, że dostrzega się coś, co powinno powstać. Ten, kto ma przed sobą jakąś pracę, którą uważa za ważną i pilną i którą chciałby (w przyszłości) wykonać, nie bacząc na trud i nakład czasu jakiego wymaga, będzie się do niej z całym zapałem przykładał i byłby raczej nieszczęśliwy, gdyby ktoś chciał go od niej powstrzymać. Inaczej jest z czasem wolnym, kiedy się zakłada, że przed nim (w przeszłości) wykonane zostało pewne zadanie i że po związanym z tym wysiłku należy odpocząć, aby nabrać nowych sił. Takie „następcze odprężenie” nie jest ani nudne, ani frustrujące, ponieważ nosi jeszcze w sobie ślady tego, co zostało dokonane i przeżyte i o czym z satysfakcją można pomyśleć.
Trudności pojawiają się wtedy, gdy stres nie ma przyszłości albo gdy czas wolny nie ma przeszłości, to znaczy kiedy człowiek zapracowuje się albo musi się zapracowywać bezsensownie, nie wiedząc po co, albo kiedy ma dużo wolnego czasu bez uprzedniej fazy twórczej, która nadaje wypoczynkowi sens. Nie można ani tylko odpoczywać, ani stale tylko pracować, w związku z czym H. Selye nazwał stres solą życia: również soli nie można jeść stale, ale kiedy jej nie ma, odczuwa się jej brak.

Zwłaszcza rekonwalescenci, którzy pod względem zdrowotnym stoją jeszcze na chwiejnych nogach, potrzebują w wyważonej mierze obu przeciwstawnych biegunów. Jeśli zbyt wcześnie zostają przeciążeni, popadają w kryzys spowodowany nadmiernymi wymaganiami. Jeśli są zbyt oszczędzani, wolny czas zamienia się w pustkę. Do tego spędzony w szpitalu czas, który mają za sobą, nie stanowi dla czasu wolnego dobrego odniesienia do przeszłości – odpoczynek od nicnierobienia nie jest odpoczynkiem! W takiej pustce narasta raczej zastanawianie się nad samym sobą, nad (przebytą) chorobą, nad jej skutkami, nad ponurymi widokami na przyszłość itp. I spycha w recydywę.

W powyższym przykładzie problem ten począł się unaoczniać już w szpitalu i doprowadził do poważnego wypadku. Kobieta została wypisana bez oświetlenia nowych perspektyw sensu. A przecież życie dostarcza ich pod dostatkiem, tylko często spojrzenie jest zmącone i jakby czymś przesłonięte. Dlatego też uważam wyrażenie „oświetlić” za tak trafne dla postępowania wzorem Frankla, bowiem coś, co zostaje oświetlone, już TU JEST – tyle że staje się dopiero widoczne i rozpoznawalne i przez to wchodzi w przestrzeń dyspozycyjną danej osoby. Żaden doradca nie może swoim pacjentom sensu dać czy też wydobyć go dla nich z niczego; może tylko wskazać na coś, co potajemnie w nich drzemie i czeka na obudzenie.

Gdyby u matki, o której opowiedziałam, miłość do zwierząt nie istniała już od dawna w głębi jej duszy i gdyby nie nauczyła jej, jak należy się ze zwierzętami obchodzić, to nowe zajęcie nigdy nie mogłoby jej sprawić tyle radości i okazałoby się mało przydatne jako sensowna alternatywa wobec dotychczasowego życia. Moim zadaniem nie było zaszczepienie jej miłości do zwierząt, lecz odkrycie wspólnie z nią, że ta pozytywna, pączkująca predyspozycja w niej czeka na to, aby we właściwym momencie i we właściwym miejscu móc rozkwitnąć. Oświetlenie indywidualnych możliwości sensu jest fascynującym przedsięwzięciem, które gruntownie przepędza depresyjne nastroje. Kto ma pod dostatkiem fantazji, niech to wypróbuje na sobie samym.

 

Fragment z książki: Sztuka życia na cały rok – Elizabeth Lukas