Radość i zadowolenie z siebie tak bardzo zrosły się z obrazem współczesnego człowieka, zwłaszcza z jego cukierkowatą wersją promowaną w reklamach, że samo ich wspomnienie rodzi przesyt i wewnętrzny opór. Z drugiej jednak strony, w kontekście Ewangelii i chrześcijańskiej tradycji, staje się nie lada wyzwaniem, ponieważ kontekst ten skłania do zupełnego przewartościowania wymienionych w tytule jakości życia duchowego. Bogate tego świadectwo zawiera literatura, sztuka, filozofia i teologia.
Z napięcia między tym, co łatwe, płytkie i masowe, a tym, co trudne, wymagające i zwykle bardzo osobiste, stwórzmy strukturę do naszych refleksji. Żyjemy przecież na skrzyżowaniu tych wymiarów i w ich krzyżowym ogniu poszukujemy recepty na własne szczęśliwe życie.
Makdonaldyzacja życia duchowego
Nietrudno wyobrazić sobie duchowość sprzedającą się niczym ciepłe bułeczki. Różnego rodzaju odmiany ruchu New Age zasypują świat kolejnymi atrakcyjnymi propozycjami, które poprzez przyjemne, wewnętrzne doznania, na przykład jakieś tajemnicze „dobre wibracje”, obiecują osiągnięcie harmonii z naturą i pokonanie wszelkich przeszkód. Żadnych uciążliwych dogmatów, autorytetów czy instytucji, a wiary potrzeba nie więcej, niż wymaga tego pójście do kina; X muza zresztą świetnie ten temat eksploatuje. Wydaje się, że stając w szranki z taką wizją duchowości, znajdujemy się na przegranej pozycji. Oczywiście moglibyśmy przejść obojętnie wobec tego zjawiska, na dodatek przekonani o własnej moralnej wyższości, ale tym samym zlekceważylibyśmy jeden z ważniejszych znaków czasu: rosnący głód duchowości. Pożyteczne będzie przyjrzeć się tym nowoczesnym tendencjom, zwłaszcza śladom ich nacisków na naszą katolicką wrażliwość.
George Ritzer w książce Makdonaldyzacja społeczeństwa dowodzi, że życie społeczne coraz bardziej kształtowane jest przez zasady, którymi rządzą się funkcjonujące sieci restauracji typu McDonald’s. Te zasady to efektywność – najlepszy możliwy sposób zaspokojenia głodu; wymierność – dobre jest to, co dostajemy prędko i w dużej ilości; przewidywalność – towary i usługi są zawsze i wszędzie takie same; możliwość sterowania człowiekiem i całym procesem, a mówiąc mniej elegancko – manipulowanie. Instruktażowym przykładem zastosowania tych zasad w religii są nowe megakościoły protestanckie. Zorganizowane na kształt nowoczesnych centrów handlowych śmiało z nimi konkurują w wynikach finansowych, w liczbie pozyskanych „klientów” – wiernych czy w urozmaiceniu proponowanych „imprez” – nabożeństw.
W polskich realiach makdonaldyzacja sfery religijnej jest może nieco mniej widoczna, ale jej nie brakuje. Ślady tego można odnaleźć w masowych i głośnych wydarzeniach religijnych, w całym „przemyśle pielgrzymkowym”, w funkcjonowaniu dużych sanktuariów, a na mniejszą skalę choćby w uatrakcyjnianiu liturgii czy w happeningowym charakterze inicjatyw duszpasterskich. Proces dostarczania przeżyć religijnych można bowiem sprowadzić do techniki taśmy produkcyjnej, w którym istotne jest to, by produkt końcowy spełniał wspomniane zasady: był sprawnie podany, atrakcyjny, tani, przewidywalny i nawet z przypadkowego odbiorcy uczynił stałego klienta. Problem pojawia się, gdy całość życia religijnego zostaje poddana tym zasadom. Wtedy znika to, co w życiu duchowym zasadnicze: indywidualność, niepowtarzalność i nieprzewidywalność. Stanowi to zagrożenie zarówno dla instytucji kościelnych, jak i poszczególnych wiernych. Sprawny mechanizm instytucji najczęściej jest bezduszny, dlatego nie przyjmuje żadnych skarg i zażaleń, a ewentualnych malkontentów odsądza od czci i wiary w imię jedynej prawdy, której służy. Z drugiej strony, wierni coraz częściej przyjmują postawę klientów supermarketu: „Płacę i wymagam”. Stoimy więc wobec sporego, duszpasterskiego wyzwania.
Wpływy makdonaldyzacji życia można obserwować także w bardziej elitarnych środowiskach, nastawionych na indywidualny kontakt z osobą. Spowiadanie, kierownictwo duchowe, domy rekolekcyjne czy ruchy religijne łatwo przekształcają się w rodzaj linii produkcyjnej, zwłaszcza gdy sukces duszpasterski mierzony jest parametrami baru szybkiej obsługi. Magia liczb – ilość „obsłużonych” osób, powiększające się grono „uczniów” czy naśladowców i last, but not least finansowe potrzeby dzieła – pracuje tu równie mocno jak w każdej innej instytucji. Gdy zestawić to jeszcze z przypadłościami natury ludzkiej, na przykład rutyną, pójściem na łatwiznę, przechodzeniem jakości w ilość, łatwo sobie wyobrazić bezduszność całego procesu, nawet jeśli nosi on szlachetne miano kierownictwa duchowego czy formacji.
Nie można też pominąć milczeniem rosnącej presji otoczenia, która niejako wymusza ciągłe modyfikacje proponowanych usług, by były one atrakcyjne i konkurencyjne na kolorowym rynku ofert duchowych. W tym kluczu należałoby patrzeć na propozycje rekolekcyjne, sesje tematyczne czy programy formacyjne, których promocja próbuje trafić w najbardziej podstawowe potrzeby ewentualnych uczestników, dlatego zdrowie, szczęście i pomyślność odmieniane są przez wszystkie rodzaje i stany życia. Coraz częściej też tym nowym ofertom towarzyszą elementy warsztatów psychologicznych, technik terapeutycznych i relaksacyjnych, modlitewnych metod zapożyczonych z innych religii, oczyszczających diet wegetariańskich itp.
Nie znaczy to oczywiście, że tego typu praktyki są od razu złe i niebezpieczne. Daleki jestem od zapędów inkwizytorskich: nie mam nic przeciwko szczęściu czy korzystaniu z psychologii. Sam niedawno dałem się zaprosić do poprowadzenia rekolekcji akademickich pt. „Rekolekcje z kocem”. Podkreślam jedynie obecność zjawisk, których obserwacja jest utrudniona, ponieważ są chronione dyskrecją lub wprost tajemnicą, na przykład spowiedzi. Wciąż brakuje nam narzędzi nie tylko weryfikujących, ale jednocześnie podnoszących jakość proponowanej posługi duchowej; superwizja tej działalności nadal należy do chwalebnych wyjątków.