Był tam wówczas ks. Stanisław Jankowski. Powiedziałam mu o moim gorącym pragnieniu uczestnictwa w niedzielnej Eucharystii. Ks. Stanisław zgodził się zmienić godzinę odprawiania Mszy świętej tak, bym mogła w niej uczestniczyć po mojej pracy. Była to specjalna Msza, w której uczestniczyło zaledwie kilka osób. Po jakimś czasie, ustaliliśmy, że Msza święta niedzielna będzie odprawiana o godzinie siódmej rano, tak bym mogła uczestniczyć w niej przed rozpoczęciem pracy. I choć – jak mi się zdawało – mogłabym czuć się trochę usprawiedliwiona, opuszczając Eucharystię niedzielną z powodu mojej pracy i zajęć w rodzinie, to jednak wiedziałam, że bez Mszy świętej moje chrześcijaństwo będzie niewiele warte. Wszystko to – jak wiem – było owocem łaski Boga. Po latach wspominamy nieraz z ks. Stanisławem moje rozpaczliwe poszukiwanie możliwości uczestniczenia w Eucharystii niedzielnej. Jemu i siostrom elżbietankom jestem ogromnie wdzięczna, że stworzyli mi taką możliwość.
W 1995 roku zmarł mój mąż. Miał zaledwie sześćdziesiąt sześć lat. Byliśmy wówczas na wycieczce objazdowej po Grecji, Bułgarii i Turcji. Poznałam Saszę na wycieczce i pożegnałam go w czasie wycieczki. Tak zamknęło się koło naszego wspólnego życia. Sasza został pochowany na cmentarzu w kibucu Ejnat, by po mojej śmierci można było i mnie pochować obok niego. Gdyby bowiem Saszę, Żyda, pochowano na cmentarzu żydowskim w Jerozolimie, ja, katoliczka, nie mogłabym być pochowana razem z nim. Co dwa tygodnie, jadąc do mojej córki, odwiedzam Saszę na cmentarzu, a raz w roku przy jego grobie spotyka się cała rodzina. Modlimy się wówczas za duszę Saszy oraz członków jego rodziny, która zginęła z rąk hitlerowców w czasie drugiej wojny światowej w Równem na Ukrainie.
Mój mąż miał wówczas jedenaście lat i cudem uniknął losu swoich najbliższych – rodziców, dwóch sióstr i babci. To właśnie babcia uratowała mu życie. Kiedy Żydów prowadzono do równiańskiego getta, babcia wypchnęła Saszę z kolumny w przydrożne krzaki, dając mu wcześniej woreczek ze złotem i brylantami, które pomogły mu przeżyć. Tylko on uratował się z całej rodziny. Wszyscy inni zostali zamordowani. Namawiałam mojego Saszę, by podał nazwiska bliskich do Instytutu Pamięci Narodowej Jad wa-Szem, przy którym działa Muzeum Pamięci Sześciu Milionów Ofiar Holocaustu. Znajduje się tam hala imion, w której zarejestrowane są wszystkie ustalone nazwiska pomordowanych. Brutalna śmierć całej rodziny okazała się dla Saszy zbyt wielką raną. Nie był w stanie wypełnić kwestionariuszy. To wspomnienie było dla niego zbyt bolesne i nie chciał do niego wracać. Po jego śmierci ja to zrobiłam – za niego i dla niego. Pamiętałam jednak tylko imiona rodziców i sióstr Saszy. Nie znałam natomiast imienia babci, która go ocaliła.
Od śmierci mojego męża minęło już dwanaście lat. Ciężko mi bez niego, ale żyć trzeba nadal. Jest dla kogo. Mam wspaniałe dzieci, gromadkę wnucząt i prawnucząt. Dwa razy w tygodniu pracuję jako wolontariusz w osiedlowej aptece. Rodzina i praca woluntariuszki dają mi wiele radości i satysfakcji. Odwiedzam niektórych polskich przyjaciół, między innymi siostry elżbietanki w Jerozolimie. To prawdziwa przystań dla mnie, Polki. Każdego dnia rano padam na kolana i dziękuję Bogu za to, że żyję i że mogę oglądać ten piękny świat. Dziękując Mu, proszę Go jednocześnie o pokój dla mojej nowej ojczyzny.
Choć dobrze wrosłam w Izrael, to jednak bardzo tęsknie za moim starym krajem – za Polską. Pół mojego serca należy do Izraela, pół zostało w Polsce, tam, gdzie mieszka moja rodzina. Czasami ją odwiedzam i staram się jej pomagać. Moim ogromnym pragnieniem było także pokazanie Polski dzieciom i wnukom, a i one chciały poznać swoich polskich krewnych. Długo tylko studiowaliśmy trasę podróży na mapie. Prosiłam Boga o zdrowie i siły, by nasz plan się ziścił. I tak się stało – w maju parę lat temu. Radość i wzruszenie były ogromne, a jeszcze większa wdzięczność Bogu, że to spotkanie stało się możliwe.