Zajmuje się Pani także psychologią komunikacji. Jak dziś komunikować się z człowiekiem, kiedy wydaje się, że przepaść między ludźmi jest coraz większa.

Psychologią komunikacji zachwyciłam się w pewnym sensie ze zmęczenia tak zwaną pracą nad sobą. Pierwotnie bowiem zakładaliśmy, że człowiek musi się zmienić, by zmieniło się jego zachowanie. Psychologia komunikacji wyrzeka się diagnostyki osobowości człowieka i akceptuje go takim, jaki jest tu i teraz. Otwiera to nową możliwość rozwoju, ponieważ w psychologii komunikacji nie koncentrujemy się na człowieku, tylko na tym, co się rozgrywa pomiędzy ludźmi – w przestrzeni między nimi, w relacji między nimi i w ich komunikacji. Psychologia komunikacji wypracowała wiele narzędzi, dzięki którym komunikacja ta może stać się elementem bardziej łączącym i nastawiającym człowieka na innych ludzi. Wiąże się to ze zmianą pewnych prostych zachowań i podjęciem pewnych narzędzi komunikacji, a to wtórnie sprzyja rozwojowi człowieka.

Samoobserwacja i wolitywne wpływanie na siebie mogą więc okazać się złudne.

Mogą być złudne z tego względu, że człowiek w takim przypadku nieustannie pozostaje przy sobie. Natomiast otwierając się na proces komunikacji i na drugiego człowieka, a ponadto biorąc odpowiedzialność za spotkanie z nim, możemy odwrócić uwagę od siebie. Jednak zachowując koncentrację na spotkaniu – i tu ważna jest wspomniana wcześniej wielowarstwowość przeżywania – nie tracimy jednocześnie komunikacji z samym sobą. To sprawia, że się zmieniam, ale nie dlatego, że chcę. Pracując nad sobą, chcemy często zrealizować jakieś marzenia o sobie, tworzymy sobie jakieś „ja idealne”. Psychologia komunikacji w jakiś sposób zmusza nas do pozostania przy „ja realnym”, przy naszych granicach i akceptowaniu ich. Nie jest to rzucanie się z pięściami na owe granice, by je rozwalić. Tylko wyjątkowe sytuacje wymagają jakiegoś napięcia. Wszystko to sprawiło, że niejako odnalazłam nową ścieżkę dla rozwoju człowieka. Świadczą o tym warsztaty komunikacji, które podejmowałam przez wiele lat. Zbliżały one ludzi, ułatwiały im samopoznanie w sposób często dla nich zaskakujący, ponieważ jest to samopoznanie bez ocen. To bardzo służy więziom międzyludzkim. Kryzysy małżeństwa czy rodziny, które dziś obserwujemy, w dużej mierze wynikają z kryzysu więzi międzyosobowych. Więzi te można uleczyć poprzez uleczenie komunikacji. To błędy komunikacji zagrażają więziom międzyludzkim. Jeśli skoncentrujemy się na komunikacji, możemy nie tylko ratować więzi, ale także je pogłębiać i rozwijać.

Teoria komunikacji niejako zrewolucjonizowała pojęcie pracy nad sobą. Zamiast hasła: „Stań się lepszy, a wówczas będziesz miał lepsze kontakty z innymi”, propaguje ona raczej hasło: „Zostaw siebie. Możesz komunikować się z innymi taki, jaki jesteś”.

Rzeczywiście tak jest. Wynika to też z mojej obserwacji rozwoju osób, z którymi pozostawałam w kontakcie przez wiele lat. Widziałam na przykład, jak często intensywna praca nad sobą, to znaczy nad realizacją jakiegoś ideału siebie, prowadziła do iluzji, a pielęgnowana iluzja zmienia się w poczucie doskonałości. To odrzucenie swojego „ja realnego”. Dlatego psychologowie komunikacji kwestionują ten typ pracy nad sobą, ponieważ realizacja „ja idealnego” jest tak naprawdę zwichnięciem pracy nad sobą. W młodości pozostawałam pod dużym wpływem literatury, która nawoływała do wypracowywania takich czy innych cech, by tworzyć „ja idealne”: jakim chcę być, jakim chce minie widzieć Pan Bóg… Stosunkowo łatwo przyjmuje się z zewnątrz takie czy inne zachowania, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że wchodzą one w głąb i stanowią zagrożenia dla naszego „ja realnego”.

Czy nie w tym upatrywałaby Pani przyczyn dość radykalnego odejścia od współczesnej ascetyki?

W pewnym sensie tak. W swoim życiu miałam możliwość obserwowania ludzi, którzy intensywnie i szczerze pracowali nad sobą nawet przez czterdzieści lat. Patrząc na efekty tej pracy, widzę cierpienie tych ludzi. Zresztą sama – jak wspomniałam – też przeżyłam rozczarowanie pracą nad sobą. Wciąż jestem w tym początkująca. Czas nie zweryfikował tej zasady, dlatego z takim entuzjazmem zajęłam się teorią komunikacji, która zdaje się dużo bardziej owocna. Nie ukrywam i zawsze powtarzam to moim kursantom, że zasady psychologii komunikacji to w jakimś sensie też asceza, tylko w innym wymiarze.

Na czym zatem polegałaby różnica między ascezą przedsoborową a ascezą, o której Pani mówi?

To temat bardzo rozległy, który wymagałby ogromnej syntezy. W dużym skrócie mogę powiedzieć, że różnica dotyczy już punktu startu pracy nad sobą. Tradycyjnie wskazuje się, że samopoznanie ujawni posiadane wady, szczególnie wadę główną, od której należy się uwolnić. Rejestruje się przede wszystkim własne cechy negatywne, które mają zostać zmienione. Można jednak – co jest szczególnie ważne dla ludzi bardzo młodych – podjąć tę pracę od przyjęcia siebie oraz akceptacji wartości i darów, które mają być rozwijane. I nie muszą to być wartości natychmiast społecznie nagradzane. Akcent dotyczy tu otrzymanego daru i perspektywy jego rozwoju, a nie koncentracji na ułomności, od której trzeba się uwolnić. Różnica ta polegałaby także na pielęgnowaniu własnej uważności, pogłębianiu swojej świadomości i zaangażowaniu w chwilę obecną. Nasze relacje z ludźmi wynikają zazwyczaj z naszych potrzeb. To potrzeby dyktują poszukiwanie ludzi i kontaktu z nimi. Lubiący mówić szuka słuchaczy; ciekawy świata szuka tych, którzy dostarczą mu o tym świecie wiedzy. Jest nastawiony na to, co chce osiągnąć, i na tym buduje swoje relacje. W psychologii komunikacji swoją uwagę koncentruje się na tu i teraz, na to, co się między nami rozgrywa. Nie jest ważne, co chcę osiągnąć, ale czego potrzebuje druga strona. Dlatego tak istotne staje się pogłębienie świadomości tego, co dzieje się tu i teraz: co czuję ja w tej relacji, czego potrzebuje ten drugi człowiek, co się między nami wydarza. To sprawia, że w tym spotkaniu wnikam nie tylko w to, co dzieje się we mnie, ale i u mojego rozmówcy. To praca nad poszerzeniem świadomości. Nie mogę myśleć tylko o tym, kim ja jestem w tej rozmowie. Muszę zostawić siebie na boku, a jednocześnie być stale ze sobą w kontakcie. To jest asceza.

Chyba trudniejsza niż posty i jałmużna.

Jest to trudniejsze i łatwo popełnić tu błędy, ale te błędy są rejestrowane. Poza tym teoria i praktyka komunikacji dostarcza narzędzi do ich korygowania. Na tym polega wartość tej psychologii.

Mówimy tu o komunikacji międzyludzkiej. Chciałbym zapytać o doskonalenie naszego dialogu z Panem Bogiem. Czy swoistymi warsztatami komunikacji z Nim nie są „Ćwiczenia duchowne” św. Ignacego Loyoli, w których prowadzeniu od lat pomaga Pani w Centrum Duchowości w Częstochowie?

Z pewnością. Ćwiczenia mają za zadanie pogłębianie świadomości, o którym mówiliśmy. Rekolekcyjna cisza pomaga w uświadomieniu sobie złożoności i wielowarstwowości własnego przeżywania. Trudno jednak byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, czy Ćwiczenia są zgodne z teorią komunikacji. Przypominają mi się warsztaty, na których kursanci pytali mnie, czy Ewangelie są zgodne z tą teorią i czy Jezus Chrystus po nią sięgał.

Co im Pani odpowiedziała?

Zachęcałam ich do czytania Ewangelii i samodzielnego przymierzania do niej teorii komunikacji. Mówiłam: „Sami zobaczcie, ja tego nie robiłam”. Nie śledziłam Ewangelii pod tym kątem, ale też nie znalazłam w wypowiedziach Jezusa jaskrawych błędów komunikacji.

Najważniejszą sprawą w owym dialogu z Bogiem jest modlitwa, z którą nierzadko mamy niemałe trudności. Jak dziś – w świecie obojętnym religijnie, by nie powiedzieć areligijnym – uczyć modlitwy i wychowywać do niej?

Istotne w tym wychowaniu byłoby nastawienie na refleksję. Życie modlitwy może rozwinąć się tylko na bazie refleksyjności – nad sobą, nad wydarzeniami z naszego życia, nad innymi ludźmi. Każda refleksja rodzi pytania, na które szukamy odpowiedzi. Znajdujemy je, odkrywając własne pragnienia i obawy, dostrzegając swoje granice i ucząc się w ten sposób wewnętrznej szczerości wobec siebie. Na tej bazie może rozwijać się modlitwa jako relacja z Bogiem, któremu mogę postawić różne pytania i wiem, że Bóg może mi udzielić na nie odpowiedzi. Tworzę w ten sposób pewną relację – uznaję swoją zależność od Boga i ostatecznie ku Niemu zaczynam kierować swoje pragnienia i poszukiwania. Dziś człowiek paradoksalnie chce uczestniczyć w rekolekcjach i szuka ich, ponieważ w pewnym momencie postawił sobie pytania i odkrył w sobie pragnienia, na które współczesna kultura masowa nie daje mu żadnych odpowiedzi. Najważniejsze jednak jest tu owo uczucie refleksyjności, a nie znalezienie odpowiedzi na wszystkie pytania, co starają się uczynić niektóre media. Trzeba nam wyłączyć się z tego powszechnego naśladownictwa, z kręgu różnorakich idoli. W tym widzę szansę na rozwój naszej modlitwy osobistej.

Ważne jest więc stworzenie pewnego klimatu do tej modlitewnej refleksji. Kiedy jednak wchodzimy do kościoła na niedzielną Mszę świętą, brakuje przestrzeni do refleksji.

Miałam na myśli tylko jedną ścieżkę modlitwy – modlitwę osobistą. Nie mówiłam o przeżywaniu modlitwy w parafii, w kościele czy na Eucharystii. Rzeczywiście jednak mam wrażenie, że wnętrze kościoła zubożało. W moich wspomnieniach z dzieciństwa, na przykład w maju, w środku kościoła znajdowało się morze kwiatów i płonących świec. Bogactwo wrażeń zmysłowych stwarzało pewien klimat, który dawał poczucie uczestnictwa w wartości. Dziś pod tym względem kościoły wydają się zubożone, ich wystrój stał się dużo skromniejszy. Nie ma już na przykład tylu świec. A one są dla mnie czymś żywym. Płomyk świec się rusza, wypala, zmienia w hołd składany Panu Bogu. Lampki naftowe czy światła żarówki są dla mnie martwe. Wydaje mi się, że także ludzie młodzi tak postrzegają światło świec. Propaguje się przecież kolacje przy świecach, by zaakcentować w ten sposób uroczystość chwili. Myślę, że w jakimś stopniu zagubiliśmy wartości, które pomagały przeżywać sacrum.

Świętowanie ze świecami wprowadziliśmy w celebrowaniu świeckich uroczystości, a w kościołach mamy do czynienia z czystym pragmatyzmem elektrycznych żarówek.

A to zubaża. Podobnie jest w przypadku muzyki sakralnej. Jeśli w kościele słyszę ten sam typ muzyki, co z odbiornika radiowego albo telewizyjnego, to nie mam poczucia, że wchodzę w inną sferę. Piosenki, które świetne sprawdzają się przy ognisku, w czasie wędrówek czy nawet pielgrzymek, stają się obce, jeśli przenieść je do kościoła. Kiedy byłam w Sodalicji Mariańskiej dziewcząt, śpiewałyśmy: „Królowej swej ja wierność przysięgałam…”. Teraz słyszę: „Panience swej piosenkę na dobranoc…”. Jest różnica, która zabija atmosferę. Poza tym dziś kościoły – poza nabożeństwami – zamyka się często na cały dzień. Nie mogą więc być azylem. Przed szybą drzwi nie czuję się wewnątrz świątyni, a sama świadomość, że zastanę drzwi kościoła zamknięte, nie pobudza mnie, by do niego wstąpić. Chroni się wartości materialne przed ewentualnymi złodziejami, ale jednocześnie zamyka się wartości, które są tam niezależnie od tego, czy trwa w kościele jakieś nabożeństwo, czy nie.

Epoka tych żywych symboli zdaje się już minęła, ale mimo wszystko pozostała tęsknota za świętowaniem. Jak dziś stwarzać atmosferę prawdziwego świętowania?

Nie wiem, czy mogę udzielić odpowiedzi na to pytanie, ponieważ jestem prawdziwym antytalentem, jeśli chodzi o świętowanie. Raczej uczestniczę w święcie niż je przygotowuję. Natomiast jeśli chodzi o świętowanie w kościele, to brakuje mi w naszych świątyniach atmosfery ciszy, nawet tam, gdzie przez cały dzień wystawiony jest do adoracji Najświętszy Sakrament. Nieraz trudno znaleźć chwilę, by pobyć przed Jezusem w ciszy: albo ludzie śpiewają, albo zbierają się różne grupy i zaczyna się recytacja tekstów modlitewnych. Wtedy nie dowierza się samej Obecności. Muszę przyznać, że bardzo brakuje mi atmosfery adoracji. Nawet w czasie Eucharystii zauważyłam, że kiedy kapłan odprawiający Mszę wprowadza moment ciszy – chociażby po wygłoszeniu kazania – nagle w tej ciszy w kościele narasta napięcie. Czuje się nerwowe oczekiwanie na ciąg dalszy. Jakbyśmy nie umieli przebywać w ciszy, a przecież cisza to szkoła uczenia się Bożej obecności.