Cała ta rozmowa przeczyła wszystkiemu, do czego byłem przyzwyczajony. W moim świecie ziemia przechodziła z rąk do rąk w ramach dokładnie ustalonych procedur przeniesienia własności. Pragnąłem tylko powrotu do rzeczywistości i otrząśnięcia
się z absurdalności całej sytuacji, stanowczym gestem zamachałem więc księdzu przed oczyma, niby mieczem, rulonem mapy.
– Spójrzmy na to, dobrze? – rzuciłem rzeczowym tonem. – Oto mapa zagospodarowania przestrzennego hrabstwa Gosford. Proszę mi wskazać teren, o który księdzu chodzi.
Ksiądz Aliprandi uniósł się z krzesła, jakby chciał lepiej ogarnąć skalę mapy, która pokryła całe biurko, a jej zwijające się brzegi opadły swobodnie po obu jego bokach. Bez najmniejszego trudu odnalazł dwa centymetry kwadratowe koloru pomarańczowego, obramowanego czarną kreską.
– To tu? Jest ksiądz pewien? – zapytałem.
– Tak, to ten kawałek. Mapy czynią świat tak małym i łatwym w obsłudze, nieprawdaż? – wymamrotał pod nosem i usiadł.
Dokładnie przyjrzałem się wskazanemu kawałkowi gruntu i jego otoczeniu, odcyfrowałem wydrukowany drobniutką czcionką tekst, którego treść kazała mi odetchnąć z ulgą, gdyż oto sprawa dobiegła końca.
– Proszę księdza, przykro mi, że muszę księdza rozczarować, ale nigdy nie wybuduje ksiądz kościoła na tym konkretnym kawałku ziemi. Rozporządzeniem władz hrabstwa został on przeznaczony na rezerwat przyrody i po prostu nie uzyska ksiądz pozwolenia na budowę ani kościoła, ani szkoły.
Zwycięstwo realnego świata i jego zdrowych przepisów, którymi nie są w stanie wstrząsnąć księża i ich bogowie, święci i modły, nie okazało się jednak wcale tak słodkie, jak się spodziewałem. Ksiądz po prostu spuścił wzrok i nie odezwał się ani słowem. Jakiś niezrozumiały odruch współczucia kazał mi powiedzieć, gdy wstawałem, by go pożegnać:
– Zobaczę, co się da zrobić. Popytam i zbadam inne tereny nadające się do zabudowy na tym obszarze. Proszę zostawić swoje namiary mojej sekretarce. Za kilka tygodni dam księdzu znać, czego się dowiedziałem.
Pożegnaliśmy się. Z lekka oszołomiony naiwnością duchownego nie wracałem już myślą do tego niecodziennego spotkania.
Kilka dni później inny gość zawitał do mojego biura. Był biznesmenem i wcześniej umówił się na spotkanie. Z miejsca przeszedł do rzeczy.
– Muszę jak najszybciej zlikwidować swoją firmę. Faktycznie do końca roku podatkowego. Przyniesie mi to. eee. znaczną korzyść majątkową. W tym celu muszę sprzedać kawałek ziemi w Terrigal. Nie powinno być z tym żadnego kłopotu, bo to znakomita lokalizacja. Mam już zresztą potencjalnego kupca.
– No to mamy prostą sprawę – orzekłem.
– Nie całkiem. Mam jeszcze drugi kawałek ziemi, z którego szybkim pozbyciem się będzie duży problem, dlatego chciałbym, żeby ten, kto kupi działkę w Terrigal, musiał go wziąć wraz z nią.
– A w czym ten problem? – spytałem.
– Raczej problemy – odrzekł natychmiast. – I to sporo. Działka jest zupełnie nieuzbrojona. Brak tam jakiejkolwiek infrastruktury: porządnej drogi, ba, tam nie ma żadnego dojazdu, wody, prądu, brakuje po prostu wszystkiego.
Rozwinąłem mapę. Mój klient wskazał ów problematyczny kawałek gruntu, a ja osunąłem się na fotel z tak głębokim westchnieniem, że mój rozmówca musiał pomyśleć, iż uznałem, że jego problem naprawdę należy do niemałych.
– Aż tak źle? – mruknął.
– Nie, nie. to tylko. nie, nic. – długo wpatrywałem się w mapę, po czym podniosłem wzrok i z kolei zapatrzyłem się w krajobraz za oknem.
– Zaraz, zaraz. – usłyszałem głos biznesmena. Stojąc, pochylał się nad mapą. – Mogę coś sprawdzić? – ujął arkusz i znalazłszy to, czego szukał, oznajmił:
– Tak myślałem. Ta mapa jest nieaktualna. To nie jest najnowsze wydanie. Według najnowszych rozporządzeń moja ziemia jest terenem nadającym się do zabudowy. To chyba dobra wiadomość? Nic nas nie ogranicza.
Wiedziałem, że mój rozmówca mówi coś ważnego, ale jego słowa do mnie nie docierały, zupełnie jakbym oglądał film z wyłączonym dźwiękiem. Desperacko usiłowałem zmusić mój umysł, by wrócił do rozgrywającej się w biurze sytuacji, on jednak bez reszty wypełniony był jedną myślą – że gdzieś na tamtym kawałku ziemi rośnie drzewo, do którego ktoś przybił skrawek habitu zmarłej zakonnicy.
Piątek miał się okazać dniem niezapomnianym. Siedzieliśmy z moim klientem w biurze, oczekując przybycia osoby zainteresowanej zakupem działki w Terrigal. Człowiek ów zgodził się na zaproponowaną cenę i w towarzystwie adwokata przyjechał z Sydney w celu zrealizowania transakcji. Szykowała się przyjacielska, czysto proceduralna umowa, co pozwalało mi mieć nadzieję na wczesny lunch. Nagle jednak, bez jakiegokolwiek uprzedzenia czy konsultacji, mój klient dosłownie zwalił nas z nóg nagłym zwrotem.
– Po przemyśleniu całej sprawy zmieniłem zdanie. Cena jest za niska. Podnoszę ją o dwieście tysięcy.
– Ale przecież telefonicznie dobiliśmy targu – kupujący nie krył oburzenia.
– Tak – odrzekł gładko sprzedający – ale niczego jeszcze nie podpisaliśmy. Przecież wolno się rozmyślić.
– Dwieście tysięcy dolarów winduje cenę jak cholera w stosunku do tej, na którą się umówiliśmy. To absurd. Od trzydziestu pięciu lat siedzę w biznesie i jeszcze mi się nic podobnego nie przytrafiło.
Atmosfera zrobiła się jawnie wroga – oburzenie jednej strony starło się z niechęcią do ustąpienia strony drugiej. Nie byłem przygotowany na taki obrót sprawy i czułem zarazem gniew z powodu oczywistej kompromitacji, jak i niewyraźny lęk, iż wiele jest do stracenia. Musiałem szybko coś zrobić, żeby uratować negocjacje przed zerwaniem. Błyskawicznie włączyłem myślenie lateralne i po chwili wstrzeliłem się w lukę w toczącym się pojedynku słownym.
Ziemia w Terrigal częściowo nadaje się do zabudowy a częściowo ma zostać rezerwatem, prawda? Przepisy zachowują jednak pewną elastyczność w kwestii zabudowy na terenie rezerwatu, jeżeli jest on podobny do sąsiadujących z nim obszarów przeznaczonych pod zabudowę. Tak więc, jeżeli tylko nie zostanie naruszone środowisko naturalne, jeżeli tylko zostanie zachowana zgodność flory i tego typu sprawy, da się wkroczyć z budową na teren rezerwatu.