Rozgniewani mężczyźni wbili we mnie wzrok.
– Oznacza to dla pana – zakończyłem patrząc na obrażonego nabywcę – kilka dodatkowych działek i bonus w postaci bajecznych widoków.
Goście z Sydney popatrzyli po sobie, po czym rzucili mi podejrzliwe spojrzenie.
– Nie! Sprawa jest zamknięta – oznajmił główny zainteresowany. Spojrzał ponuro na mojego klienta i wyszedł. Zgarnąwszy swe papiery do teczki, adwokat podążył w jego ślady. Trzasnąłby drzwiami, gdyby tylko miał wolną rękę.
Było południe, więc zaprosiłem mego klienta na lunch do pobliskiej restauracji. Chciałem, żeby kogoś poznał. Ksiądz Aliprandi już tam był. Zauważyłem, że jego niezwykły strój wywarł spore wrażenie na biznesmenie. Zacząłem bez żadnych wstępów.
– Ksiądz Aliprandi jest żywo zainteresowany zakupem działki w Kincumber, żeby na niej wybudować kościół i szkołę.
– To się świetnie składa, bo ja z całych sił pragnę sprzedać tę działkę jak najszybciej.
– No cóż – odezwał się ksiądz. – Musimy trochę zwolnić. Ja nie mam grubego portfela, zakup musi zatwierdzić biskup i dopiero wtedy zaczniemy zbierać pieniądze. To może potrwać.
Biznesmen, który ledwie dwadzieścia minut temu zaszokował mnie przesadną ceną, teraz wstrząsnął mną, rzucając propozycję diametralnie odmienną.
– Sprzedam ją księdzu za dwieście dziesięć tysięcy. Ron potwierdzi, że to drobny ułamek jej wartości rynkowej. Prawdziwa okazja. Jak za darmo!
– Okazja czy nie okazja, ja i tak nie mam ani pieniędzy, ani zgody przełożonych, choć jestem pewny, że będą bardzo zainteresowani. Potrzebujemy trochę czasu.
– Czasu… Tego właśnie niestety nie mam – odrzekł na to biznesmen, po czym skrzywił się, poprawił serwetkę na stole i niespiesznie oznajmił:
– Niech ksiądz posłucha. Sprzedam księdzu prawo pierwokupu za dolara.

– Za dolara?! – duchownego zatkało.
– Tak jest. Słyszał ksiądz. Za jednego dolara. Kiedy ksiądz zbierze pieniądze, dokonamy transakcji.
Ksiądz Aliprandi wybuchnął serdecznym śmiechem.
– Świetnie, już płacę.
Przeszukawszy kieszenie, wysypał na stół garść drobniaków.
– Osiemdziesiąt centów. Wiszę panu dwadzieścia.
– Zgoda.
Wszyscy się roześmialiśmy.
Kontrahenci uścisnęli sobie dłonie, po czym ksiądz Aliprandi wyrzekł słowa, które miały się ziścić dokładniej, niż mógłbym to sobie kiedykolwiek wyobrazić:
– Proszę się nie zdziwić, jeśli za taki akt oddania Bóg panu pobłogosławi i przytrafi się panu coś dobrego. Może nawet jeszcze dziś.
Po lunchu wróciliśmy do mojego biura, by poprawić umowę sprzedaży tak, aby opiewała na podwyższoną cenę. Po chwili, zupełnie niespodziewanie zjawił się w nim duet z Sydney.
– Ma pan rację – stwierdził adwokat – co do możliwości rozszerzenia zabudowy o kilka działek i pięknych widoków na morze. Wynalazł pan w przepisach wyjątkowo mętną klauzulę. Godzinę spędziliśmy w radzie miasta na rozmowie z człowiekiem z wydziału planowania. Wszystko jednak wydaje się w porządku, więc mój klient zgadza się na podwyższoną cenę.
Już pierwotna cena była zawrotna, teraz zaś wzrosła niebotycznie. Kupujący milczał przez cały czas trwania dalszych negocjacji. Na koniec westchnął tylko i zapytał:
– Gdzie mam podpisać?
W poniedziałek czekała mnie masa pracy, więc zjawiłem się w biurze wcześniej niż zazwyczaj. Zadzwonił telefon. Byłem zbyt zajęty, by odebrać, a nikogo poza mną nie było jeszcze w pracy, więc go zignorowałem. Przenikliwy dzwonek bynajmniej jednak nie umilkł, lecz powtarzał się coraz natarczywiej. Spojrzałem na aparat wrogo, ale on nie przestawał dzwonić. Ustąpiłem więc i sięgnąłem po słuchawkę.
– Halo?
Dzwoniący był zbyt podekscytowany, aby zwrócić uwagę na mój zły humor. Był to mój klient, biznesmen, który sprzedał ziemię.
– Ron, nie uwierzysz! To zupełnie nie do wiary! – usłyszałem rozradowany głos.
– Co? – burknąłem niechętnie.
– Nie słyszałeś? Jasne, że nie słyszałeś. Rynek się załamał! Na całym świecie.
– Giełda?
– Tak jest! – wykrzyknął entuzjastycznie. – A to znaczy, że nie udałoby mi się już dostać za ziemię takiej ceny, jaką dostałem w piątek. Jakbym wygrał na loterii. Ale fart!
– Fart?
 
Był 11 października 1987 roku – dzień, z którym słowo „fart” mogli łączyć bardzo nieliczni. Pomyślałem o księdzu Aliprandii „fart” wydało mi się stanowczo zbyt słabym i nieadekwatnym określeniem fascynującego pasma wydarzeń, które rozgrywały się przed mymi zdumionymi oczyma.
 
Minęło kilka miesięcy, podczas których ksiądz Aliprandi pracowicie gromadził pieniądze (i niewiele zbliżył się do celu), gdy po raz kolejny wydarzył się nieoczekiwany zakup ziemi. Tym razem chodziło o działkę przylegającą do gruntu obiecanego księdzu, kupującym zaś był rząd. Planowano tam wybudować nowe liceum, w związku z czym zaczęto przygotowywać infrastrukturę: położono nowiutką drogę, doprowadzono wodę i elektryczność. Choć były to okoliczności niebywale sprzyjające zamiarom księdza Aliprandi, zacząłem się nieco niepokoić, że jeżeli się nie pospieszy z zapłatą zaległej kwoty, biznesmen przedłoży możliwość zarobienia dodatkowego miliona dolarów, który z powodzeniem dostałby obecnie za swoją działkę, nad dotrzymanie obietnicy, w końcu tylko ustnej. Zaofiarowałem się pożyczyć księdzu pieniądze, by mu pomóc uzyskać wymarzoną działkę za umówioną cenę, która była zdecydowanie zaniżona.
 
Istniała wszakże mała przeszkoda, w rzeczy samej tysiąckilometrowa, ponieważ mój znajomy biznesmen przeprowadził się do Gold Coast, a ja nie miałem na papierze niczego, co zobowiązywałoby go do dotrzymania słowa. Uścisk dłoni nie wystarczy sądowi. Najlepszym rozwiązaniem wydawała się więc bezpośrednia rozmowa. Ale jak miałem znaleźć czas na podróż do odległego miasta? To jednak, co ujrzałem nazajutrz na swoim biurku, wprawiło mnie w zdumienie i niedowierzanie: był to bilet lotniczy do miasta, w którym mieszkał biznesmen, dołączony do akt zupełnie innej sprawy. Tak wówczas myślałem, choć z czasem okazało się, że klient, który kupił mi ów bilet, stał się osobą nierozerwalnie związaną z moją pracą, wręcz dla niej niezbędną.Poleciałem więc, szybko załatwiłem sprawę, po czym zadzwoniłem do naszego biznesmena, żeby ostatecznie uregulować zakup ziemi przez księdza Aliprandi. Akurat dysponował wolnym czasem, więc umówiliśmy się na spotkanie. Podał mi swój adres, ale ja, zupełnie obcy w tym mieście, nie miałem pojęcia ani w którą to stronę, ani jak to daleko.
 

– A gdzie ty teraz jesteś, Ron? – zapytał biznesmen, więc podałem mu adres firmy architektonicznej, w której reprezentowałem mojego klienta.
– Chyba łatwiej będzie, jak ja tam do ciebie pojadę. Może być?
Foyer sprawiało przyjemne wrażenie – stały w nim wygodne fotele i stoliki ze szklanymi blatami – nadawało się więc na spotkanie. Zgodziłem się, znalazłem sobie wygodny fotel, sięgnąłem po gazetę i czekałem. Zanim zdążyłem przeczytać nagłówki, pojawił się biznesmen, który – jak się okazało – mieszkał o kilka przecznic od tego miejsca. Towarzyszyła mu kosztownie ubrana kobieta, która mogłaby uchodzić za wytworną, gdyby nie ponury wyraz jej twarzy.
– To przecież absurd, to szaleństwo – protestowała żywo przeciwko czemuś.
– Kochanie, już to omówiliśmy – usiłował ją uspokoić.
Ona zaś, zwracając się do mnie, wyjaśniła, o co jej chodzi, choć właściwie nie do mnie mówiła.
– Rząd zbudował piękne, nowe drogi, założył elektryczność i wszystkie inne potrzebne rzeczy. Teraz działka jest warta dwadzieścia albo trzydzieści razy więcej. Nie mamy najmniejszego powodu godzić się na tak śmiesznie niską cenę.
– Nie zaczynajmy tego od nowa – prosił mąż.
– Mamy do tego święte prawo. Mamy absolutne prawo sprzedać tę ziemię za jej prawdziwą wartość. Czyż nie tak, panie Tesoriero?
– Została zawarta umowa – zauważyłem.
– Ale nie na papierze! Nie było żadnych podpisów, więc w oczach prawa to nic nie znaczy. Niczego nie zamierzam podpisywać.
 
Głupio się czułem. Nie chciałem być arbitrem w tym rodzinnym starciu. Nie chciałem zrazić biznesmena, stawiając czoła jego żonie. Nie chciałem też rozczarować księdza.
Tymczasem biznesmen skierował wzrok wprost na mnie i poprosił o dokumenty do podpisania. Potem bez słowa podał je żonie ze spojrzeniem, które w ich własnym małżeńskim świecie musiało mieć wagę nieodwołalnego wyroku. Podpisała. Wstaliśmy i uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Dałem słowo temu księdzu. Chcę go dotrzymać.
Ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu nie przychylił się do argumentów żony. Mógł przecież najzupełniej legalnie wycofać się ze wszystkiego, jednak pozostał wierny danemu słowu. Strony wymieniły się podpisanymi dokumentami. Poczułem ogromną ulgę. Było po wszystkim.
Nie po raz pierwszy całkowicie się pomyliłem. To nie był koniec.
Cała ta sprawa była niezwykła, dosłownie nie do wiary. Po powrocie do domu natychmiast podzieliłem się swoim niedowierzaniem z księdzem Aliprandi.
– Naprawdę ksiądz wierzył, po raz pierwszy klękając na tej ziemi, by się modlić, że to dojdzie do skutku?
– Nie miałem najmniejszych wątpliwości.
– Skąd ksiądz miał tę pewność?
– Nie chodziło o mnie. To nie ja osobiście potrzebuję tej ziemi. Bóg jej potrzebuje. Dla nas. Ludzie z Kincumber potrzebują kościoła, w którym mogliby czcić Boga. A ich dzieci potrzebują szkoły, gdzie mogłyby się o Nim uczyć. Bóg nie pozwoliłby, by plany, których celem jest nasze dobro, rozwiały się z powodu braku pieniędzy. Bóg, który stworzył świat, wcale nie utracił swej mocy. Proszę o tym pamiętać. Zrezygnowałem z mojego osobistego życia, by dla Niego pracować i zawsze proszę Go o pomoc – uśmiechnął się, po czym dodał: – Byłbym zdumiony, gdyby mi jej nie udzielił.
 
Pomyślałem wtedy, że dla niektórych cuda są sprawą prostą. To wiara jest trudna.
 
A więc Bóg działa w branży nieruchomości? Wkracza w przyziemne ludzkie sprawy, w nasze realne tu i teraz? Nawet w biznes? A może to wszystko było wyłącznie niesamowitym zbiegiem okoliczności? Każdego dnia przecież kogoś spotyka szczęście, a innego dotyka pech. Takie jest życie. Ale czy na pewno? Ksiądz Aliprandi kupił swą wymarzoną działkę, z dodaną gratis infrastrukturą, za mały ułamek jej rynkowej ceny, a ja stanąłem przed wielką filozoficzną zagadką. Temu, do czego zostałem dopuszczony, ba, w czym sam uczestniczyłem, nie brakowało nadzwyczajności. Ktoś się modlił o rzecz niemożliwą i pomimo wszystkich przeciwności – a do tego w najbardziej niekonwencjonalny sposób – zostało mu to dane. Zacząłem nawet podejrzewać, że mój udział w tej historii został zaaranżowany celowo. Znalazłem się pośrodku czegoś, czego nie umiałem pojąć.
Reakcje ludzi, którym opowiadałem o wszystkim, co zaszło, dzieliły się z grubsza na dwie grupy. Jedni mówili, że to seria zbiegów okoliczności, które przecież nieustannie się zdarzają, inni natomiast niezaprzeczalnie widzieli w tym rękę Boga. A ja łamałem sobie głowę nad zachodzącą między tymi wyjaśnieniami różnicą. Czym jest zbieg okoliczności? Co jest interwencją Boga? Czy Bóg w ogóle ingeruje w ludzkie sprawy?
 

Powody aby wierzyć – zobacz więcej