Łzy słodyczy

„Pocieszeniem nazywam przeżycie […], gdy [dusza] wylewa łzy, które ją skłaniają do miłości swego Pana, czy to na skutek żalu za swe grzechy, czy to współczując Męce Chrystusa, Pana naszego, czy dla innych jakichś racji, które są skierowane wprost do służby i chwały Jego” (Ćd 316). Czym są zazwyczaj te „inne racje”? Wiadomo, że św. Ignacy miał dar łez. Z jego Dziennika dowiadujemy się, że łzy podkreślały u niego przeżycia, jakich doznawał, szczególnie jego skłonność do coraz bardziej radykalnego ubóstwa. Łzom tym towarzyszyło duchowe smakowanie. W pewnym sensie łzy były niejako dopełnieniem i potwierdzeniem innych objawów poruszeń Ducha Świętego: „Nasz Ojciec miał taki dar łez, że jeśli nie płakał trzy razy podczas Mszy świętej, uważał się za pozbawionego pocieszenia. Lekarz polecił mu, żeby nie płakał, i on poddał się temu przez posłuszeństwo; i jak to się dzieje w takich okazjach, poddając się temu przez posłuszeństwo, miał teraz dużo więcej pocieszenia bez łez niż dawniej. Ojciec wyznał to o. Polanco, jak mi to opowiedział doktor Olave” (L. G. da Camara). Pobożna egzageracja przesadnego wielbiciela? Z pewnością nie. Dziennik wspomina zbyt często ten rodzaj pocieszenia, żeby go nie brać na serio: „Jego sposób postępowania podczas układania Konstytucji był taki, że codziennie odprawiał Mszę świętą i przedstawiał Bogu dany punkt, nad którym wtedy pracował, i modlił się w tej sprawie. A zawsze modlił się i odprawiał Mszę świętą ze łzami” (Opowieść Pielgrzyma, 101).

Czy to może z racji niezwyczajnego charakteru, względnie dwuznaczności, nie lubi się mówić początkującym o tej formie pocieszenia? Następstwem tego milczenia jest marginalne traktowanie takiego pocieszenia i niezdawanie sobie wystarczająco z niego sprawy w rozeznawaniu duchów. Tymczasem nie są to wcale rzadkie przypadki: na przykład usłyszane dawno temu wezwanie, które nagle wdziera się z wielką wyrazistością w pamięć, przypominając o trwałej wierności Boga; odpowiedź na pytanie, której się długo szukało i która oświeca umysł, przekraczając daleko zasięg granic tego pytania; szczególny smak, którego Bóg udziela przy postrzeganiu Jego samego; wreszcie nadmiar radości powodowanej „wyborem” przyjętym w dziękczynieniu… Rozliczne są przykłady sytuacji, kiedy płyną łzy będące objawem łaski Bożej. Wszystko to jest „skierowane wprost do służby Bogu i Jego chwały” i może tylko podsycać pragnienie kochania Go coraz więcej. W takich przypadkach prawdziwe pocieszenie jest łatwo rozpoznawalne.

Są jednak sytuacje, kiedy pragnienie łez winno być sygnałem alarmowym. Na przykład bardzo wiekowa już zakonnica zwierzała się na początku rekolekcji, że od lat oczekuje znaku czułości Boga względem niej i ma nadzieję, że przynajmniej w tych rekolekcjach jej pragnienie się spełni, tak jak Symeonowi, który oczekiwał pociechy Izraela. Kiedy to mówiła, jej niebieskie oczy płonęły szczególnym blaskiem. Jako towarzysząca nowicjuszka, którą byłam, powiedziałam jej z wielkim przekonaniem, że Bóg nie wzbudza nigdy w sercu pragnienia Jego obecności, nie czyniąc zadość temu pragnieniu w taki czy inny sposób, czasem nawet zbijający z tropu. Rekolekcje się skończyły, a oczekiwany znak nie nadszedł. A dokładniej: może nie został zauważony. Pocieszenie było tuż, gotowe się udzielić, oby tylko zostało przyjęte. Jego obecności szukano jednak gdzie indziej. Nie huragan, nie trzęsienie ziemi ani nie pożerający ogień, ale łagodna bryza łez spływających z powiek mówiły o obecności w nieobecności Tego, który pozostaje wierny swoim obietnicom. Niebieskie oczy owej zakonnicy spotkały się z Bogiem twarzą w twarz. Pragnęłam zachować ślad tej lekcji.

Łzy bez smaku

Istnieje pewna bardzo dyskretna forma pocieszenia przez łzy, niepołączona z żadnymi emocjami ani z żadnymi odczuciami (bólu bądź radości). Jest to pocieszenie wynikające ze „wzrostu wiary, nadziei i miłości”, mające miejsce w życiu codziennym.

Może się zdarzyć, że „dusza wylewa łzy” w chwili strapienia, które można nazwać względnym, jakim jest czas oschłości czy poczucia duchowego wyjałowienia. W grę wchodzi jednak wyłącznie strapienie względne, ponieważ ta sytuacja istnieje za całkowitym przyzwoleniem, bez niespokojnego szukania czegoś innego. Oto oczy wilgotnieją, a nawet płyną milczące i spokojne łzy, przychodzące nie wiadomo skąd i „skłaniające do miłości”. Pocieszenie, które trzeba wtedy rozeznać, jest równocześnie wytchnieniem i haustem wody gaszącym pragnienie, jak dzban wody ofiarowany Eliaszowi w jego długiej wędrówce na pustyni. Pocieszenie, które należy także umieć przyjąć. Pokusa bowiem może się wśliznąć pod pozorami dobra. Pokusa wstrzymywania łez, żeby się nie rozczulać nad sobą, ponieważ nauczono nas zapominania o sobie i zapominania o tym, że Bóg lubi pocieszać… Tymczasem łzy nie wypływają z pochylania się nad sobą, lecz są współczującą łaską Boga, umocnieniem w próbie, gwarancją, że otrzymaliśmy nowy zapał, choćbyśmy tego nie odczuwali.

Brak wszelkich wzruszeń czy uczuć może rzeczywiście wprowadzać w błąd: nie jest bowiem oferowane nic takiego, co miałoby jakiś smak, jakąś świeżość, było jakimś odpocznieniem. Są tylko łzy, dyskretni świadkowie, łzy, które spływają łagodnie jak krople wody na gąbkę. Znak czynnej obecności Pana, którego dobry duch wchodzi, jak to ma w zwyczaju, gdy drzwi są otwarte (por. Ćd 335). Choć więc nie ma tu jakichś szczególnych doznań, odczuwa się wszakże pewną słodycz duchową i przeżywa subtelną świadomość „pokoju i odpocznienia w Bogu”. Na czym zatem zasadza się ów „pocieszający” atrybut fenomenu łez? Właśnie na tym, że został uznany za autentyczne pocieszenie duchowe. Nie za jakąś słabość, objaw zmęczenia czy wyraz niekontrolowanych emocji, lecz jako doświadczenie duchowe, jakkolwiek byłoby ono ubogie. Fenomen łez przynosi wsparcie i stanowi rękojmię, że obrana droga jest właściwa, że nic nie trzeba zmieniać, i pomaga żyć bez niepokoju w monotonii dni.

Te łzy powstają niespodziewanie na zakręcie stokroć powtarzanego słowa Bożego i są jak punkt orientacyjny, nowy drogowskaz, który tylko powtarza to, co powiedział już przedtem, ale drogowskaz jakże pokrzepiający, skoro już nie mamy obaw, że kręcimy się w kółko. Żeby łzy uznać za pocieszenie, muszą spełniać pewne kryteria: przede wszystkim to, że pojawiają się w czasie modlitwy lub modlitewnego nastroju; następnie, że nie czyni się nic, by je sprowokować. Łzy takie, jak już powiedziano, są spokojne, ciche, nieprzeszkadzające i dyskretne. Przede wszystkim jednak skłaniają do miłości i koniec końców prowadzą do właściwego celu wszelkiego pocieszenia: do wzrostu wiary, nadziei i miłości (por. Ćd 316), wyznaczających sposób postępowania w codziennym życiu. To będzie również bardziej radosne przyzwolenie na niedostatki, oschłość i ułomności; bardziej pogodne spojrzenie na ludzi i wydarzenia; bardziej ochocza gotowość służenia, poczucie humoru, pełna miłości pokora, sprawiająca, że potrafimy się śmiać sami z siebie i nie dramatyzować rzeczywistości. W tym wszystkim nie będzie nic spektakularnego, a konsekwentnie i najczęściej będzie długo niezauważalne dla samego „beneficjanta”.

Cięższą pokusą, niż te wspomniane wyżej, byłoby nie zadowalać się tak ubogim pocieszeniem i wzbraniać się przed takim przejściem Pana pod pretekstem, że to jest zbyt mało. Wówczas mogą bardzo szybko nadejść oschłości i będzie to miłosierdzie ze strony Boga, kiedy się wytrwa w tym stanie strapienia aż do chwili, gdy być może pojawią się inne łzy, te z pierwszego tygodnia. Bardziej jeszcze zgubna jest myśl, że znajdujemy się na pewno w drodze na górę Karmel albo na jakąś inną górę przemienienia, jeszcze niedostępną, i że wszelkie pocieszenie jest nie tylko poza zasięgiem, ale zakazane. To jest poniekąd równoznaczne z dyktowaniem Bogu, może nieświadomie, swoich zachowań. Jest to mieszanie przyzwolenia na to, by nie szukać pocieszenia dla niego samego, z odmową na jego przyjęcie, kiedy jest nam oferowane. „W tym sensie strapienie jest zazwyczaj konsekwencją oporu przed pocieszeniem zawsze proponowanym, z którego jednak przyjęciem człowiek długo się ociąga” (A. Demoustier). Ale ten problem wykracza poza przedmiot, jakim jest pocieszenie przez łzy, ponieważ dotyczy utajonej odmowy każdego pocieszenia, jakiekolwiek by ono było.

Te spostrzeżenia zostały odnotowane z myślą o osobach towarzyszących duchowo, ale szczególnie o tych wszystkich, którzy jak Anna w Świątyni Jerozolimskiej przeżywają swoją codzienność w wierności, w ubóstwie pozornie banalnego życia bądź w nie zawsze udanym poszukiwaniu świetlistej twarzy Chrystusa. Niech pozwolą wylać się długo wstrzymywanym łzom w dniu, w którym będzie im dane dostrzec w nich zwiastujące znaki. Pocieszenie jest tuż, zupełnie blisko, czekające, by utorować sobie drogę ścieżką łez. Wtedy będą mogły wychwalać Boga i mówić o Dziecięciu tym wszystkim, którzy oczekują wyzwolenia (por. Łk 2, 38). Tak, błogosławieni, którzy płaczą, ponieważ to oni są pocieszani.