Katarzyna Bosowska, Zakuci w kajdany, Wydawnictwo WAM 2010

To książka o rozpaczy pogrążonych w nałogu i nadziei tych, którzy zdecydowali się na terapię. Wstrząsający opis ich przeżyć, doświadczeń, obaw i wiary – pomimo wszystko. Ukazuje problem alkoholizmu z kilku perspektyw: terapeuty uzależnień, pacjentów, a przede wszystkim ich matek, małżonków i dzieci.
Jest to książka o NICH i dla NICH. Także dla tych, którzy chcą im pomóc.

 

List do alkoholu

 

Dawno nie kontaktowałem się z Tobą, ale musisz wie­dzieć, że przez pierwsze dwa tygodnie mojego pobytu na odwyku bardzo za tobą tęskniłem. Mam jednak wielki żal. Byłem Ci wierny przez wiele lat. Prawie zawsze stawiałem Cię na pierwszym miejscu, wszystko inne miało drugo­rzędne znaczenie. Adorowałem Cię od samego rana. By­łeś mi towarzyszem przez całe dnie. Pamiętasz, jak nieraz bawiliśmy się przez całą noc? Nie odstępowałem Cię na krok. Byliśmy nierozłączni jak bliźnięta syjamskie. Kocha­łem Cię za Twoje wnętrze. Czasami płakałem za Tobą, a czasami przez Ciebie. Byłeś dla mnie wszystkim. A Ty? Za to wszystko, co dla Ciebie robiłem, pozbawiłeś mnie osobowości. Zniewoliłeś w swoich kajdanach. Zatrułeś mój umysł. Zabrałeś mi mą młodość i zdrowie. Sprawiłeś, że miłość stała się dla mnie nudna i szara. Owszem, dawałeś mi ukojenie, dobry nastrój, towarzystwo kolegów, ale to było dawno temu, na początku naszej znajomości. Poza problemami nie dałeś mi nic więcej. Czy to niezbyt wysoka cena, jaką przyszło mi płacić? Nie pozwolę, byś zabrał mi to, czego jeszcze nie zdążyłeś wziąć. Jest to kobieta, którą kocham. I praca. Dopiero teraz, kiedy jestem tutaj, uświa­domiłem sobie pewien fajny cytat: „Jedyną gorszą rzeczą od bycia nieszczęśliwym jest być szczęśliwym i o tym nie wiedzieć”.
Wiem, że jeszcze nie raz staniesz na mojej życiowej drodze.
Wiem, że będzie mi ciężko, ale zrobię dużo, aby stawić ci czoło. Na tym kończę.
 

Okaleczeni bólem

 

Agresja jest w każdym z nas. To wielka siła i jak każda siła, może być wykorzystana w dobrym celu, ale może też stać się czymś unicestwiającym. I bardzo często tak właśnie się dzieje.
 
To właśnie ona – pozostawiona gdzieś na granicy naszych niewypowiedzianych myśli i słów – staje się żywiołem gor­szym niż inne. Bo niszczy nie tylko to, co napotyka na swo­jej drodze, ale przede wszystkim TEGO, który jest pod jej władaniem. Jest jak rak, który rozkłada duszę, umysł, a na­wet ciało.
 
Kto z Was nie widział ludzi o twarzach dosłownie powy­krzywianych nienawiścią, zawziętych i groźnych? Kto nie spotkał się z takimi osobami, dla których krzywdzenie innych jest powodem do dumy, a nawet sprawia przyjemność?
 
Ile przykładów można przytoczyć? I powiemy – jakich zwyczajnych: obozy zagłady, wojny, o których słuchamy jak o propozycjach nowych artykułów w hipermarkecie. Dziś zabito tylu i tylu. Anonimowe ciała. Zbiorowiska. To prawie jak nie-ludzie. Liczby. Zamachy terrorystyczne – to już nas nudzi, te pseudoideologie podszyte grozą. Bójki na stadio­nach. Codzienna przemoc w rodzinie. Czym ona się staje na tym tle? O czym tu mówić, po co robić z tego takie wielkie halo? Dość ma społeczeństwo pożywki w wiadomościach
 
1 na ulicach. Po co wyciągać rodzinne brudy i przemocą nazywać zwyczajne rzeczy? Kto się nie kłóci? Kto ma się wtrącać w czyjeś domowe przepychanki? Że dzieci widziały? Niejedno widziały już w szkole. Dzieci też przecież po­trafią być okrutne i znęcać się nad słabszymi kolegami.
 
Nie chcę Wam przytaczać definicji tego, co przed chwi­lą wymieniłam. Sami wiecie, o czym mowa. Komu zależy na typowych informacjach – znajdzie wszędzie, czym jest PRZEMOC. Jak się ją dzieli, rozgranicza, rozpoznaje, czym ona się cechuje, jakie niesie skutki, nawet skąd się bierze i co za nią grozi.
 
Czytanie i słuchanie o niej wzbudza złość. Człowiek za­czyna się bronić. Ale dlaczego, skoro nas przecież to nie dotyczy.
 
Może łatwej będzie zrozumieć ją w inny sposób. Taki, który dotyka bezpośrednio każdego z nas. Bez wątpienia jest nim CIERPIENIE. Tak się go boimy. Unikamy go, wiele byśmy dali, aby nas ominęło. I wielkie polemiki nad zagad­nieniem, czy cierpienie fizyczne jest gorsze od psychiczne­go, stają się bez znaczenia. CIERPIENIE to CIERPIENIE.
 
Ogarnia całego człowieka. Przecież jesteśmy jak naczynia, które napełniają się tym, co zawierają. Jedna sfera dopełnia drugą. Sprawia, że jesteśmy całością.
 
Jak cierpi psychicznie człowiek skopany boleśnie na uli­cy? Poniżony, zmieszany z błotem czyichś butów. Jak ktoś, komu odebrano możliwość wyboru, spętano wolę, odebrano prawo decydowania o sobie, zniszczono jego ludzką wol­ność, pokazano, że jest NICZYM.
 
Albo dziecko żyjące w ciągłym lęku przed rodzicami. Bez poczucia bezpieczeństwa, oparcia, zależne od doro­słych, przerażone kłótniami i samotnością. Czy jego ciało tego nie odbiera? Czy nie choruje częściej niż inne dzieci, nie jest nerwowe, nie ma problemów z rozwojem fizycz­nym, nie boli je częściej żołądek i głowa?
 
Cierpienie zadane drugiemu człowiekowi.
 
Jakiekolwiek by było.
 
Krzywdzące tego człowieka i odbierające mu godność.
 
Cierpienie zadane sobie samemu. Odbierające godność samemu sobie.
 
Cierpienie otrzymywane od innych – ale nawet na to mo­żesz mieć wpływ, gdy sam zrezygnujesz z bólu zadawanego innym i sobie.
 
Będą się mniej Ciebie bać. Będą mniej nienawidzić. Bę­dą lepsi…
 
***
 
Mam napisać o Twoim piciu… Teraz, kiedy w domu jest spokój, kiedy od miesiąca już nie staję w nocy przy oknie (bo przecież i tak nie zasnę, zanim nie wrócisz), wy­patrując, kiedy będziesz wracał z baru, kiedy podjedzie sa­mochód lub taksówka, kiedy nie czekam na Twój telefon (bo mojego oczywiście nie odbierasz) z żądaniem natych­miastowego odebrania Cię z bliżej nieokreślonego miejsca razem z Twoim samochodem, Twoimi kompanami i samo­chodami, to paradoksalnie trudniej jest mi o tym pisać niż w dniach, kiedy wszystko, co wiązało się z Twoim piciem, było świeże i odczuwane przez nas bardzo emocjonalnie.
 

Nie potrafię wychwycić momentu, kiedy Twoje picie za­częło mnie niepokoić, kiedy zaczęło być problemem dla mnie i dzieci, bo na początku Twoje picie nie odbiegało od „normy”. Zdarzało się okazjonalnie, Twoje zachowa­nie wobec nas się nie zmieniło, picie nie dezorganizowało naszego życia. Jakieś sygnały pojawiły się już na samym początku naszej znajomości (pierwszy wspólny wyjazd na Mazury, kiedy wpadłam do lodowatej wody na śluzie, bo wszyscy na łódce byli pijani, a ja sama przecież nie mogłam sobie z nią poradzić). Ale wtedy pobraliśmy się, uro­dzili się chłopcy, kiedy jeszcze pracowałeś w G., też nic niepokojącego się nie działo. Chyba Twoje picie zaczęło mi doskwierać dopiero, kiedy zacząłeś pracować w obec­nej firmie. Zacząłeś wtedy lepiej zarabiać i zacząłeś pro­wadzić bujne życie towarzyskie, sprowadzać kolegów na imprezy do domu. Ja nie pracowałam i zaczęło się moje czekanie na Twoje powroty. Wtedy też zaczęły się Twoje wielogodzinne wizyty w barze, do dzisiaj pamiętam pełen politowania uśmieszek barmanki – jak ona miała na imię? – kiedy tam po Ciebie szłam. Do dzisiaj mam awersję do takich miejsc. Ale mam wrażenie, że jeszcze wtedy nie by­łeś uzależniony, po prostu lubiłeś taki styl życia, dobrze się czułeś, spędzając czas w towarzystwie i przy alkoholu. Wtedy też przestałeś się zajmować dziećmi, nie intereso­wało Cię, co ja robię, co jest potrzebne w domu, czy mam za co kupić dzieciom ubranie czy zabawki. Ważne, że sam się dobrze bawiłeś, a wysokość rachunków zostawianych w restauracjach nie była dla Ciebie żadnym problemem. Od tego też mniej więcej czasu nie wiem, ile zarabiasz, ile wydajesz i nie znam numeru PIN Twojego konta.
 
Powoli też krąg naszych znajomych zaczął się ogra­niczać do osób, które Ty zaakceptowałeś, dziwnym tra­fem byli to głównie Twoi znajomi lub ci spośród naszych wspólnych, którzy byli dobrymi kompanami do kieliszka. Ci, którzy nie akceptowali zbyt suto zakrapianych spot­kań, nagle zaczynali mieć tyle wad i tak Ci działać na ner­wy, że kontakty z nimi nie były podtrzymywane. Ja sama po latach odbudowałam moje więzi koleżeńskie z dużym trudem, ale są to tylko moi znajomi, nadal nie wspólni i nadal przez Ciebie nieakceptowani.
 
Chyba zauważyłam, że Twoje picie zaczyna się wymy­kać spod kontroli, kiedy to np. cały zapas piwa kupowany na święta znikał w dniu zakupu, a Ty nie potrafiłeś prze­rwać, póki nie opróżniłeś wszystkich butelek. Potem dni bez kilku butelek piwa zdarzały się sporadycznie. Potem to już poszło, sam to pewnie już teraz wiesz jak szybko. Niestety, wraz ze wzrostem Twojej tolerancji na alkohol wzrastała też moja tolerancja na Twoje picie. Na początku robiłam Ci wymówki o każde późne przyjście do domu, o każde upicie się, były „ciche dni” po każdej awanturze, wyprowadzka do mamy po pierwszym uderzeniu. Potem zaczęłam obojętnieć. Chciałam tylko, żebyś W MIARĘ wcześnie wrócił, W MIARĘ trzeźwy, żeby awantura, zwy­kle nieunikniona (a pretekst zawsze miałeś), W MIARĘ szybko się skończyła. Przestałam też Cię szukać, chodzić do baru po Ciebie, choć wcześniej też robiłam to rzadko. Zresztą Ty i tak rzadko chciałeś ze mną wychodzić, a uczu­cie upokorzenia, kiedy stałam o 2 w nocy przed barem pełnym pijaków i rozchichotanych panienek i czekałam na Twoje wyjście, pozostanie niezatarte jeszcze długo. Nie mogło mi się tylko pomieścić w głowie, że idziesz do baru prosto z pracy, nawet nie zajrzawszy do domu, że siedzisz w nim w niedzielę, zamiast jeść z nami obiad, że możesz tam wysiedzieć nawet 12 godzin, że przez kilka dni z rzędu nawet nie zamieniłeś z nami jednego słowa, NIC DLA CIEBIE NIE ZNACZYLIŚMY, ANI MY, ANI NA­SZE PROBLEMY.
 
Najbardziej bolała mnie moja bezsilność. W pracy by­łam doceniana, w wychowaniu dzieci same powody do du­my, sympatia znajomych, koleżanek, a tu porażka na całej linii, choć powinno być po problemie, bo zawodowo po­magam innym. I ta moja łatwowierność! Chyba chciałam Ci wierzyć, kiedy z przekonaniem obiecywałeś, że „od ju­tra.”, że „tylko do sklepu po papierosy”, że „w tym roku na Mazurach…”. Kiedy dodatkowo zaczęły się problemy z moją mamą (owszem, pomagałeś mi, gotowałeś czasem obiady), miewałam somatyczne objawy świadczące o stre­sie, w jakim żyłam. Wchodząc po schodach do mieszka­nia mamy, nie wiedziałam, co tam zastanę. Miałam ucisk w żołądku, kołatanie serca, nierzadko rozwolnienie, to samo zaczęłam odczuwać, kiedy zbliżałam się do nasze­go domu. Zaczęłam mieć kłopoty ze snem, koncentracją, a moje uczucia, emocje stały się „płaskie”. Wstydziłam się za Ciebie przed sąsiadami, kiedy pijany, nierzadko zanie­czyszczony wracałeś do domu, a przez okna słychać było Twoje krzyki. Nie mogłam nic zaplanować, bo nigdy nie wiedziałam, czy mogę na Ciebie liczyć, czy nas nie zawie­dziesz, tak jak kiedyś syna, którego miałeś zawieźć na studniówkę. Zaczęłam Ci życzyć, abyś poważnie zachoro­wał, bo wydawało mi się, że jedynie choroba zmusi Cię do rzucenia picia. Nadal mieliśmy wspólne sprawy, wspólne wyjazdy, bo przecież zdarzały Ci się dłuższe lub krótsze (coraz częściej) okresy niepicia, w których życie rodzinne się odradzało, ale pewnego dnia, wracając z pracy, znowu widziałam Twój samochód przed domem, a Ciebie nie by­ło. Te momenty dobijały mnie najbardziej, bardziej nawet niż awantury, wyrzucanie bigosu przez okno, całonocne urządzanie prania z obowiązkowym, cogodzinnym wcho­dzeniem do pokoju, gdzie usiłowałam spać, zapalaniem światła i wieszaniem prania na balkonie. W te dni, kiedy wracałeś do picia, ja byłam jak sparaliżowana, potrafiłam przesiedzieć/przeleżeć bez ruchu na tapczanie cały wieczór niezdolna do jakiegokolwiek działania.
 
Kilka lat temu prowadziłam zapiski – bo trudno to na­zwać dziennikiem – z Twojego picia. Robiłam to, nie ukry­wam, z myślą o wykorzystaniu podczas sprawy rozwodo­wej. Jest tego zaledwie kilka kartek, bo potem po prostu stało się to zbyt schematycznie, każdy zapis był podobny do poprzedniego. A kiedy teraz wyciągnęłam ten zeszyt, kilka zapisów aż się prosi, żeby je zacytować:
 
„Sobota – został nad Zalewem, nie wrócił na noc (nie spałam do 4 rano) – tłumaczył się, że nie miał odwozu i spał na łódce (nawet nie zadzwonił), wrócił o 8 rano, zjadł śniadanie i o 9 razem z W. pojechał z powrotem nad Zalew, rzekomo oddać śpiwór”.
 
„Niedziela – syn, wracając z zajęć, chciał go zabrać, ale dał mu tylko kluczyki i syn wrócił sam (ojciec był już po­dobno mocno pijany). O 22 zadzwonił po syna, a kiedy ten pojechał nad Zalew, okazało się, że miał tylko zawieźć ojca i jego towarzystwo 200 m dalej (nawet syna nie przepro­sił). Wrócił o 23 pijaniusieńki, zasnął przy stole, musieli­śmy go kłaść do łóżka”.
 
„Kolejny dzień – prosto z pracy do baru”.
 
„Nasze urodziny – nie pił, przepraszał (…)”.
 
„Wtorek – (.) wrócił wieczorem i kiedy podczas wy­miany zdań rzuciłam, że to już nie jest jego dom (bo on go nie traktuje jak dom), kazał synowi przynieść z piwnicy na­miot, wyciągnął śpiwór i obrażony chciał iść spać do lasu (czemu tam?). Pijany jest coraz bardziej nieobliczalny”.
 
„Środa – jestem chora, z domu dzwoniłam do niego do pracy, żeby wracając, kupił mi jakieś lekarstwa. Kupił, ale nawet nie chciało mu się przynieść ich do domu – zostawił samochód i poszedł prosto do baru”.
 
„Czwartek – umówiliśmy się, że pojedziemy dziś na groby, oczywiście nie ma go. O 16 dzwoni z pracy, ale słyszę, że ju ż jest pijany, więc jedziemy z synem sami, choć jeszcze mam temperaturę. Kiedy po powrocie wyrzucam mu, że kolejny raz nas zawiódł, wpada we wściekłość i ma pretensje do mnie. Syn staje w mojej obronie i pierwszy raz uczestniczy w naszych rozmowach (.). Sytuacja jest poważna, pierwszy raz pada słowo «separacja». Mąż zadaje mi cios poniżej pasa, twierdząc, że wszystko to moja wina, «bo sześć stosunków w roku go nie satysfakcjonuje». Syn musi tego wszystkiego wysłuchiwać”.
 
Na koniec mam prośbę: zamknij oczy i wyobraź sobie, że stoję przed Tobą, a Ty walisz mnie pięścią w twarz tak mocno, że wpadam tyłem do wanny, odkręcasz zimną wo­dę i lejesz mnie z prysznica – długo, bo przecież nie umiem się wydostać. Ja płaczę, a Ty lejesz. Potrafisz to zobaczyć na trzeźwo?
 
***