.Pierwszy kontakt z alkoholem miałem w wieku 18 lat. Uczyłem się w technikum. Czteroosobową paczką po­jechaliśmy pod namiot na Mazury. Tam obchodziłem tzw. osiemnastkę. Pierwsza żubrówka w moim młodzieńczym wieku, kilka piw i niewiele brakowało, a wypadłbym z ło­dzi, która na szczęście była zakotwiczona przy brzegu.

 
W czasie edukacji miały miejsce pierwsze prywatki. Pie­niędzy nie było zbyt wiele. Codziennie dostawałem od ma­my kieszonkowe na słodkie bułki itp. Oszczędzałem na ich zakupie, by móc odłożyć parę groszy na kolejną prywatkę. Były one bardzo skromne, jak na tamte czasy przystało. Kawa, paluszki i kilka butelek zwykłego wina. W zasadzie nie chodziło o picie, a przede wszystkim o tańce, muzykę i podryw. W roku 1979 zdałem maturę, wypiliśmy po kilka piw i nasze drogi się rozeszły. Pracę zacząłem w „Ursusie” w Warszawie. Mieszkałem na stancji, którą zresztą opłacał zakład pracy. Nie piłem. Wkrótce otrzymałem powołanie do wojska. Był rok 1980. Szkółka podoficerska trwała 6 miesięcy. Ze stopniem kaprala wylądowałem w Jarosławiu. Stan wojenny to ciężkie czasy i ciężko było zdobyć cokolwiek, nie wyłączając alkoholu. Ten pojawiał się tylko wtedy, gdy bywałem na urlopie. Po zakończeniu służby powróciłem do dawnej firmy. Tym razem zamieszkałem w hotelu pracowniczym. Różni ludzie, różne charaktery. Okazji do wypicia było mnóstwo. Codziennie ktoś miał ochotę na kielicha. W pokoju wraz ze mną mieszkał pe­wien góral, który kiedyś powiedział mi: „Pamiętaj, Rysiek, że jeżeli jest potężna ulewa, to krople spłyną po skalistych głazach i nie pozostawią na nich śladu, ponieważ ulewa zazwyczaj nie trwa w nieskończoność. Jeżeli natomiast kropla po kropli będzie drążyć skałę, to w końcu wyżłobi w niej otwór”. Dostosowałem się do tej zasady, była ona przez pewien czas moją dewizą. Sądziłem, że jeżeli mam iść na jedno lub dwa piwa, to wolałem siedzieć w pokoju, w moim mniemaniu była to tylko strata pieniędzy, brak szumu w głowie (a przecież pijąc, o to mi chodziło). Na­tomiast kiedy szykowała się impreza, w której alkoholu miało być pod dostatkiem, chętnie do niej dołączałem.

Wrócę na chwilę do momentu, w którym kończyłem służbę wojskową. Będąc na przepustce (po cywilne ciuchy), poznałem moją obecną żonę. W rok po wyjściu z wojska wzięliśmy ślub. Układało się nam bardzo dobrze. Dostali­śmy mieszkanie. Potrzebowaliśmy pieniędzy na umeblo­wanie.
 
Pracowałem w państwowym zakładzie i zarabiałem do­brze. Któregoś dnia zjawił się gość, który zaproponował mi pracę u siebie, w zakładzie prywatnym. Pensja miała być o 50% wyższa i była. Po rozmowie z żoną doszliśmy do wniosku, że trzeba wykorzystać nadarzającą się oka­zję. W tym okresie mój kontakt z alkoholem ograniczał się do imprez typu imieniny lub urodziny. Po przyjściu do nowej firmy wszystko zaczęło się zmieniać. Pracowałem dłużej, ale pieniędzy również miałem znacznie więcej. Były lata 80. O alkohol było ciężko. Kończyliśmy pracę o 16. O tej godzinie nie można było kupić już alkoholu w żadnym barze, a tym bardziej w sklepie. Braliśmy tary­fę i jeździliśmy po restauracjach, w których można było jeszcze coś wypić. Pieniędzy mi nie brakowało. Miała je żona, miałem je również ja. W każdy weekend szef zapra­szał nas na obiad do drogich restauracji i zakrapialiśmy go drogimi trunkami. Były dancingi, a więc tańce, muzy­ka na życzenie (oczywiście za odpowiednią zapłatą). Takie rozrywkowe życie zaczęło mi się podobać, zaczęło mnie wciągać. Bywały dni, w których nie wracałem do domu na noc, tłumacząc się przed żoną, że była awaria w pracy itp. Do dzisiaj nie wiem, czy wierzyła, jeżeli tak, to chyba tylko początkowo. Moje picie tłumaczyłem sobie tym, że dobrze zarabiam, żona ma wystarczająco dużo pieniędzy, ciężko pracuję, więc mogę się rozerwać i zabawić. W roku 1984 urodziła nam się pierwsza córka, a w roku 1986 druga. W międzyczasie wyjechałem do pracy w Czechosłowacji. Kiedy zobaczyłem, że tu można kupić piwo nawet w pracy, doznałem szoku. Dla mnie to był raj. Przez myśl mi nie przeszło, że mogę się uzależnić od piwa. Czesi traktowali je jak każdy inny napój. Codziennie wypijałem ich kilka, a czasami kilkanaście. Po dwóch latach wróciłem do Pol­ski i już bez piwa żyć nie umiałem. Żona zauważyła, że dzieje się ze mną coś niedobrego, wysłała mnie na kurs prawa jazdy, kupiliśmy samochód. Ona i ja wierzyliśmy, że będzie on w pewien sposób hamulcem w moim piciu.
 
1 był, tyle tylko, że nie do końca. Zmieniłem pracę. Jeź­dziłem do pracy trzeźwy, pracowałem trzeźwy, po pracy podjeżdżałem pod dom, parkowałem i pierwsze kroki kie­rowałem do sklepu, żeby kupić piwo lub dwa. To stało się ju ż tradycją, normą. Nawet wtedy, gdy nie miałem na nie ochoty, szedłem je kupić. Dzisiaj wiem, że choroba alko­holowa rozwijała się w zastraszającym tempie. Zmieniłem auto na nowe z salonu. Żona prowadziła sklep spożywczy. Dowoziłem towar. Pracowałem w swojej firmie. Czas mia­łem wypełniony, czasem go nawet brakowało, ale zawsze znalazłem odrobinę na alkohol. Mniej lub więcej, ale był. To były lata, w których dominowała praca.
 
Miałem ten komfort, że dziećmi opiekowała się moja teściowa, którą zawsze będę wspominał i innym dawał za wzór. To ona gotowała, prała, sprzątała, odprowadzała córki do szkoły, prowadziła do kościoła, uczyła dobroci i szlachetności. Zastępowała w pewnym sensie ojca, który dla nich nie miał czasu. To była kobieta, która (nie licząc mojej mamy) widziała u mnie nie tylko wady, ale również zalety.
 
Przyszedł czas, że firma zaczęła nieco gorzej prospe­rować. Pojawiły się pierwsze zwolnienia grupowe, ja „za­łapałem” się w drugiej turze. Dostałem odprawę. Od tej pory nie mogłem się odnaleźć. Pieniądze były na koncie, miałem dużo wolnego czasu. Codziennie wybierałem kil­kadziesiąt złotych z banku. Czasami więcej, w zależności od zapotrzebowania. Wystarczyło pół roku i konto było czyste. Znalazłem pracę poza miejscem zamieszkania. Fir­ma opłacała mi hotel. Po pracy kupowałem kilka piw, sia­dałem przed telewizorem, rozwiązywałem krzyżówki bądź też czytałem książki. Po dwóch latach powróciłem do do­mu. Z dnia na dzień dostałem pracę w Częstochowie. Za­robki były koszmarnie niskie, przestałem pić. Abstynencja moja trwała pół roku.
 
Po rozmowie z żoną doszliśmy do wniosku, że muszę szukać pieniędzy w innych firmach. Znalazłem pracę koło Częstochowy. Trudno się aklimatyzuję. Pierwsze dni były trudne. Znajomi z pracy to była stara paczka – a ja nowy.
 
Po pracy skręcali w boczną uliczkę, a ja maszerowałem na przystanek autobusowy. Po dwóch tygodniach wiedzia­łem, w czym rzecz. Wszyscy chodzili do sklepu na piwo i wódkę. Omawiany był przy okazji każdy kolejny dzień pracy. Było wesoło. Dołączyłem do towarzystwa. I już praktycznie nie było dnia, żebym nie wypił piwa. Po pi­wie niejednokrotnie była składka na wódkę. Żona wracała z pracy o 20, więc mogłem sobie pozwolić na wypicie jed­nego czy dwóch piw, nim otworzę drzwi do domu. Próbo­wałem coś ugotować, trochę posprzątać i z obawą czekać na jej powrót. Gdy byłem słaby, zmęczony, dzwoniłem do szefa po urlop. Zamiast wypoczynku serwowałem sobie kolejne piwa. Piwo i telewizor. I tak dzień po dniu. To był mój sposób na życie. Rozmowy na temat mojego picia przeprowadzone ze mną przez żonę i córki doprowadzały mnie do histerii.
 
Miałem całkiem inne zdanie na ten temat. Nie chcąc go ciągnąć w nieskończoność, wychodziłem z domu na piwo i papierosa. Pomagało na chwilę.
 
Kiedyś, gdy dzieci były małe, całą gromadką chodzili­śmy w niedzielę do kościoła. Czas biegnie szybko. Cór­ki dorosły. Każda z nich, włącznie z żoną, wybrała swoją mszę o określonej porze. Ja wybrałem poranną. Niedzie­lę miałem zaplanowaną perfekcyjnie. Wstawiałem rosół i wychodziłem do kościoła na mszę.
 
Wdrożyłem w życie maksymę: co boskie – oddaj Bogu, a co cesarskie – cesarzowi. Ewangelia i kazanie w kościele, pozostałe pół godziny spędzałem przy piwie. Potem na­stępował powrót do domu. Zjadłem rosół tak szybko, jak tylko mogłem, żeby tylko nie było czuć oparów alkoholo­wych. Żona wychodziła do kościoła, a ja na kolejne piwo. Wyjeżdżała odwiedzić swoja matkę, a ja znów na kolejne piwo. Niedziela jak każda inna. Zamknięte koło.
 
Kobiety, z którymi żyję pod jednym dachem, któregoś dnia miały mnie dosyć. Przydzielono mi kuratora. Nic so­bie z tego nie robiłem, miałem kilkudniowe przerwy w pi­ciu, ale potem czułem się tak silny, że byłem przekonany, iż problem alkoholowy nie dotyczy mojej osoby. Sądziłem, że są gorsi ode mnie. Stosunki na linii ja – córki oraz ja – żona zdecydowanie się poprawiły. Mogłem sobie spokoj­nie wypić piwko. Sądziłem, że nic się nie stanie. A jednak się stało. Pociągło mnie. Przyszło wezwanie do sądu. Nie poszedłem. Poszła żona. Sąd zaocznie skierował mnie na leczenie w Parzymiechach. Teraz nie mogłem spać ani pracować. Wydawało się, że w każdej chwili ktoś z policji wejdzie do mojego domu albo, co gorsza, wyciągną mnie z firmy na oczach całej załogi i wepchną do radiowozu. To była męczarnia. Myślałem o jednym – kiedy mnie zawiozą na odwyk. Nawet już piwa nie wystarczały. Któregoś dnia podjąłem decyzję. Jadę. W podróży towarzyszyła mi żona. W marcu 2007 r. ukończyłem terapię. Czułem się świet­nie. Jestem „gościem” (takie miałem o sobie mniemanie). W dwa dni po powrocie do domu zjawiłem się w firmie i z nowymi nadziejami i siłami rzuciłem się wir pracy. Nikt w pracy nie wiedział, że byłem na terapii, nawet szef, któ­remu powiedziałem, że wyjeżdżam za granicę, aby trochę dorobić. Dzień po dniu musiałem odmawiać kolegom, któ­rzy starym zwyczajem po skończonej pracy szli na piwo i inne trunki. Wychodziłem wcześniej lub późnej, mówi­łem, że mam ważną sprawę do załatwienia itp. Któregoś dnia pod ich namową zdecydowałem, że z nimi pójdę. Za­mówiłem napój bezalkoholowy. Rozmowa się nie kleiła. Poszedłem sam na autobus. Chciałem zaznaczyć, że moja abstynencja trwała już siedem miesięcy. Następnego dnia poszedłem z nimi również, wziąłem piwo i było o wiele le­piej. A potem już poleciało. Któregoś dnia, a był to piątek po czwartkowym piciu, wstałem, jak co dzień, do pracy. Po drodze pomyślałem sobie, że wstąpię do sklepu i kupię piwo na lepsze samopoczucie. Po pierwszym było drugie. Doszedłem do wniosku, że jestem za słaby i do pracy się nie nadaję. Ten dzień odpuściłem. Następne również. Mia­łem pieniądze, więc piłem dalej.
 
Któregoś dnia pojechałem do firmy po świadectwo pra­cy. Szefowi powiedziałem, że odchodzę z firmy ze względu na małe zarobki. Sądzę, że szef znał mój problem. Na boku powiedział mi, żebym doszedł do siebie i nieco się opano­wał. Wypłacił mi pozostałe należności i wypisał świadec­two na zasadzie porozumienia stron. Dostałem od szefa pieniądze, więc piłem dalej. Codziennie czekałem tylko na moment, kiedy żona wyjdzie do pracy. Wychodziłem za nią, tylko że moje drogi wiodły zupełnie gdzie indziej. Piłem mniej lub więcej, ale praktycznie codziennie. Uża­lałem się nad sobą, gdy byłem na rauszu, i nienawidziłem siebie w momentach trzeźwienia, zdawałem sobie sprawę, że zniszczyłem córkom dzieciństwo i wiek młodzieńczy. Nie potrafiłem im powiedzieć, że ciągle je kocham. Bałem się powiedzieć słowa „przepraszam”, bo wiem, że tym sło­wem nie naprawię tylu przepitych lat. Żal mi było mojej żony, to dobra dziewczyna. Bardzo ją kocham, bardzo mi na niej zależy. Ślub z alkoholem, który wziąłem również bardzo dawno temu, był – jak się okazuje – trwalszy od tego kościelnego z żoną.
 
Chciałbym odzyskać zaufanie moich dziewczyn. De­cyzję o terapii podjąłem w momencie, gdy mój organizm był skrajnie wyczerpany. Bezsenność, brak apetytu spo­wodowały, że bez picia słaniałem się na nogach, chociaż skłamałbym, gdybym powiedział, że walczyłem do końca. Któregoś dnia żona zaproponowała mi ośrodek w Gorzy­cach, który ktoś jej polecił. Jeszcze próbowałem sobie i jej wytłumaczyć, że sam wszystko doprowadzę do porządku, ale to były pijane nadzieje. Oczekując na termin przyjazdu do Gorzyc, jeszcze sobie popijałem, ale to moje picie koń­czyło się na dwóch, trzech piwach.
 
Organizm miałem tak wyczerpany, że z trudem wcho­dziłem do domu. Problem alkoholowy mnie przerastał. Nadszedł dzień, w którym wraz z żoną jako towarzyszką podróży znalazłem się w ośrodku z nadziejami, że pomo­że mi wyjść z tego obłędu i pozwoli przeżyć kolejne lata w trzeźwości.