Jak bliźniego swego
Dojście do wniosku, że według Biblii źródłem wszelkiej miłości ludzkiej jest zawsze miłość Boga do człowieka, może Czytelnika trochę rozczarowywać, bo prawdopodobnie już nieraz o tym słyszał. Tak naprawdę wystarczyłoby doświadczyć miłości, którą Bóg mnie kocha, stąd nauczyć się miłości do siebie samego i następnie jak siebie samego kochać bliźniego. Życie jednak pokazuje, że mimo tej wiedzy doświadczenie miłości Boga nie jest dla nas wcale takie oczywiste, w konsekwencji zaś zaczynamy mieć trudności z miłością własną, a później z miłością bliźnich. Problemem jest więc dostęp do doświadczenia źródła miłości. Być może daje się nam ono inaczej, niż byśmy sobie to wyobrażali.
Słuchając wypowiedzi starszego syna z przypowieści o synu marnotrawnym, nietrudno zauważyć, że czuje się on niekochany. Pretensja jest jasna: Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę (Łk 1 5, 29-30). Wszystko wskazuje na to, że problem pojawił się dopiero wówczas, gdy dostrzegł, jak bardzo i bezwarunkowo ojciec kocha jego brata. Dopiero wówczas otwierają mu się oczy na coś, czego nie miał. Albo raczej: czego nie oczekiwał i do czego nie aspirował, rozumiejąc siebie tylko jako wiernego sługę. W wyrzucie, który czyni ojcu, wybrzmiewa zazdrość: ja też chciałbym być kochany jak ten syn twój!
Doświadczenie miłości Boga czasem bywa dla nas trudne, gdy nie jest nam dane – przynajmniej tak się nam wydaje – doznać jej bezpośrednio. Można mieć w nim udział jedynie wówczas, gdy zazdrość ustąpi miejsca radości z tego, że brat mój – bliźni jest kochany taką miłością, o której mi się nawet nie śniło. To, jakiej miłości on doświadcza, staje się obrazem tego, jakiej miłości ja sam mogę oczekiwać dla siebie. W trosce, by nie zszedł na manowce zazdrości Kaina, starszemu bratu z przypowieści o synu marnotrawnym chciałoby się powiedzieć: „Kochaj siebie samego jak ojciec twojego brata!”. Ten zapośredniczony dostęp do doświadczenia źródłowej miłości jest Bogu najwyraźniej bardzo drogi. Już na samym początku, składając obietnicę Abrahamowi, powiedział: Będę błogosławił tym, którzy tobie błogosławić będą. […] Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi (Rdz 12, 3). Najwidoczniej trudno nauczyć się miłości własnej bez równoczesnej miłości bliźniego, by nie stała się ona egoizmem.
Twierdzenie, że najpierw trzeba kochać siebie, doświadczyć miłości własnej, by dobrze kochać bliźniego, zdradza co najmniej inną logikę niż ta biblijna. Choć biblijne przykazania mogą sugerować pewną kolejność przez swoje sformułowania, ich narracyjne ilustracje pokazują, że tam, gdzie mamy do czynienia z obrazem i podobieństwem, dokonuje się swoista gra odkrywania siebie nawzajem, miłości, której doświadczam ja lub ktoś inny, miłości, do której mogę aspirować, której jestem godny i którą mogę obdarzać.
Miłość bliźniego i rezygnacja z siebie
Na koniec warto jeszcze wrócić do przykazania miłości bliźniego i kontekstu, w jakim pojawia się ono w Ewangelii Łukasza (por. Łk 10, 25-37). Inaczej niż u Mateusza i Marka, tutaj cytowane jest ono w odpowiedzi na pytanie o to, co należy czynić, aby żyć wiecznie. Pytanie, które stawia Jezusowi jeden z uczonych w Prawie. Choć według narratora czyni to, by wystawić swego rozmówcę na próbę, samo pytanie jednak niesie ze sobą zatroskanie o własne życie. Moglibyśmy powiedzieć, że wyraża troskę miłości własnej. Odpowiadając pytaniem na pytanie, Jezus skłania uczonego w Prawie do zacytowania pary znanych nam przykazań: miłości Boga i bliźniego. Jednak pochwalony przez Jezusa nie daje za wygraną i pyta: kto jest moim bliźnim? Innymi słowy: kto jest tym, z kim powinienem się dzielić moją miłością?
Łatwo jest mówić o miłości wobec innych ludzi, bliźnich, przyjaciół, gdy nic mnie to nie kosztuje, gdy jest przyjemnie i daje mi to dobre samopoczucie. Łatwo być czasem altruistą, gdy daje się z tego, co zbywa. Trudniej jest wówczas, gdy miłość bliźniego może domagać się rezygnacji z czegoś, co chciałbym dla siebie, co mi się nawet należy – co jest przysłowiowym wdowim groszem, po oddaniu którego s am doświadczam niedostatku.
Zamiast odpowiedzi podającej definicję bliźniego, wobec którego powinienem okazać miłość, Jezus opowiada przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Znamy ją doskonale. Ale jej puentą nie jest to, że podobnie jak Samarytanin – inaczej niż kapłan i lewita – zawsze trzeba pomagać potrzebującym. Jezus kończy ją pytaniem: Kto z tych trzech okazał się według ciebie bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? (Łk 10, 36). Pytanie to zaś odwraca perspektywę. Nie chodzi w nim już o to, komu winny jestem miłość – czyli o ustalenie granicy, dokąd powinienem kochać. Tutaj pytanie „Wobec kogo mogę być bliźnim?” jest pytaniem o to, do jakiej miłości okazuję się zdolny. A ona nie może być inna dla mnie samego i inna dla kogoś, jeśli źródło jest Jedno.
W każdej sytuacji, gdy miłość bliźniego i miłość własna zdają się w konflikcie, staje przed nami pytanie o wyobraźnię: Do kogo chciałbym być podobny? Jaki obraz siebie najbardziej bym kochał?