Zanim podejmiemy próbę zbadania rdzenia chrześcijańskiego mitu, to pojawiające się po drodze oboczne pytania mogą także przysporzyć wiele wątpliwości. Naczelnym dowodem potwierdzającym prawdę są księgi Pisma Świętego. Inni powiedzą, nie bez racji, że również Kościół jest potencjalną gwarancją tej prawdy. Jednakże wiarygodność twierdzeń Kościoła zależy od wcześniejszej wiarygodności tychże ksiąg. Niektórzy wykształceni ludzie uważają, że owe księgi są, od początku do końca, tylko prymitywnymi opowieściami, które nieumiejętnie tworzą zasadniczy mit zrozumiały dla prostaczków. Jak prawdziwe, a raczej, jak niezawodne są te księgi? Ciągle naburmuszony Jahwe? Suchy kanion otwierający się w Morzu Czerwonym? Chodzenie po wodzie? Wypędzanie złych duchów? Nawet po angielsku te księgi zaskakują tak jak dzieła Szekspira. Również cztery Ewangelie różnią się między sobą. Dlaczego — jeśli każdą z nich rzekomo „natchnął” ten sam Bóg? Co więcej, obecnie mówi się, że wszystkie te Ewangelie zostały napisane przynajmniej jedno pokolenie po opisywanych w nich wydarzeniach. Skąd wiem, czy nie są one bujdą, jak żart PT. Barnuma? Jak monoteistyczni Żydzi, tacy jak Tomasz, mogli powiedzieć do Jezusa: „Pan mój i Bóg mój” (J 20,28)? Gdy byłem dzieckiem i słuchałem tego po raz pierwszy, przyznaję, że łatwo można mnie było oszukać. Ale teraz nie jestem już tak łatwowierny.

Wszystko, co sobie przypominam z mojej praktyki chrześcijańskiej z lat młodzieńczych, wydaje się sprowadzać do „czynienia dobra i unikania zła”. Bądź życzliwy dla tych, którym się mniej w życiu poszczęściło, nie dokuczaj nikomu i zbytnio nie dogadzaj sobie w niczym (szczególnie unikaj seksu). Czy za to wszystko powiesili Jezusa? Za Jego starania, aby uczynić nas dobrymi i „nie-złymi”? Czy dążenie do osiągnięcia tych celów czyni przyzwoitych ateistów chrześcijanami? Jeśli chrześcijańska Dobra Nowina nie porusza cię, to tak naprawdę wcale jej nie zrozumiałeś.

Istota tego, co kryje się pod słowem chrześcijanin, jest wyraźnie widoczna w przypowieści o synu marnotrawnym, w Błogosławieństwach, w Ostatniej Wieczerzy, w opisie Jezusa o Sądzie Ostatecznym oraz przede wszystkim w Zmartwychwstaniu. Jezus poniósł śmierć, ponieważ gdyby tak się nie stało, to nie mógłby powstać z martwych, „a jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara” (1 Kor 15,17). Jakież to proste. A czy rzetelne jest nasze świadectwo, aby to potwierdzić? Jakkolwiekby Jezus nie wzywał nas słowem i czynem do naśladowania, jesteśmy uzależnieni od tych dwóch prawd. To one sprawiają, że rozumny chrześcijanin jest gotów świadczyć miłość, nawet wtedy gdy „nic z tego nie będzie miał”. 

Być może źródło trudności w zaakceptowaniu Kościoła katolickiego tkwi w samym Kościele. Niemało z nas żywi w różnym stopniu być może nawet nieuświadomiony gniew na instytucję, którą postrzegamy jako patriarchalną, traktującą nas z lekceważeniem, nazbyt uczoną i bezdusznie podzieloną. Przede wszystkim należy zadać pytanie, czy religia powinna być zorganizowana? Jeśli słowo religia oznacza „połączenie”, to mogę łączyć się z Bogiem na przykład w lesie. Także mądrzy brokerzy wiedzą, że kiedy kierownictwo firmy jest wewnętrznie skłócone, nie należy inwestować. Kościół jest tak przepełniony antagonizmami, że aż dziw bierze, iż do tej pory nie eksplodował. Co więcej, od ostatnich dwustu lat zorganizowany rzymski Kościół katolicki jest bezpośrednio lub pośrednio odpowiedzialny za okrucieństwa, nad którymi Jezus zapłakałby rzewnymi łzami. Jak może dobre drzewo dawać tak zdradliwe owoce? Na koniec jeszcze jeden zarzut (choć istnieją o wiele mocniejsze zarzuty, jakkolwiek nie tak rażące): każdy kto ma choć minimalne pojęcie o uczciwej miłości i seksualności oraz pewne doświadczenie życiowe miałby opory w zaakceptowaniu instytucji, która konsekwentnie i stanowczo orzeka, że seks pomiędzy rodzicami stosującymi sztuczną kontrolę urodzeń zrywa ipso facto ich relację z Bogiem Ojcem.

Nawet najbardziej niedoskonałe odpowiedzi na wszystkie te pytania mogą zadowalać „zwykłych zjadaczy chleba” — ten rodzaj ludzi, o których śp. Leona Helmsley powiedziała, iż są jedynymi, którzy płacą podatki. A co z tymi z nas, którzy co tydzień czytają „Newsweeka” i „New York Times Magazine” i rozwiązują krzyżówkę atramentem, bez sięgania do słownika?; „ludzi ze stopniami naukowymi”, którzy mogą (mniej lub bardziej) zgłębiać artykuły napisane przez mocno wyedukowanych i elokwentnych ludzi, takich jak Richard Dawkins, Christopher Hitchens, Sam Harris czy Carl Sagan, którzy przejawiają trochę więcej tolerancji dla całych tych gadek o Bogu niż jakiś łagodny szyderca (a jak często jakieś czasopismo na poziomie wyższym od „The Reader’s Digest” proponuje artykuł w stylu Dlaczego naukowiec wierzy w Boga?..)). Niewątpliwie, ci dobrze wydający się ateiści są o wiele sprytniejsi niż ktoś kto złapał nas na haczyk wiary, nie mówiąc już o chrześcijaństwie czy katolicyzmie. Czyż ten, kto sądzi, iż jest dobrze wykształcony, nie powinien przynajmniej z lekka poczuwać się do wychwalania jakiejś niewidzialnej Osoby i wyznania Jej swoich grzechów?

Wreszcie argument przeciwko Bogu, który brzmi jak nokaut: jak Bóg mógł dopuścić. Dla chwiejnego w wierze fakt niezasłużonego cierpienia może stać się atutem. Jak ten rzekomo dobry Bóg mógł pozwolić na istnienie świata, w którym cierpią niewinni? Jakżeż ten nawet dość inteligentny Bóg mógł pozwolić na wolność tak niedostatecznie wykształconemu gatunkowi małp? Czy jest coś, co może wyjaśnić, dlaczego istnieje niezasłużone cierpienie i co mogłoby je wytłumaczyć? Jeśli utrzymujemy, że wierzymy w Boga, który jest Miłością, to dlaczego jest tak, że dopiero poszukiwanie sensu niezawinionego cierpienia zwraca nas ponownie ku Bogu, który jest mściwy — nie tylko z powodu naszych grzechów, ale i z powodu zaraźliwej choroby, która dotyka wszystkie dzieci w rodzinie?

Udziel mi choć odrobinę zadowalających odpowiedzi na te pytania, a zaryzykuję uwierzyć.

 

Zaradź memu niedowiarstwu – zobacz więcej