Ewangeliczny styl życia nie jest zatem w pierwszym rzędzie owocem heroicznego samodo­skonalenia moralnego i nie ma na celu moralnej doskonałości, lecz rodzi się z Bożego daru, rozwija stopniowo, niczym kiełkujące ziarno i prowadzi do zjednoczenia z Bogiem i braćmi. Zjednoczenie to jednak nie osiągnie pełni w ramach historii dzięki społecznemu postępowi – Jezus był daleki od bu­dowania politycznych utopii – lecz dzięki ostatecznej interwencji Boga na „końcu czasów”, po której nastąpi pełnia „Królestwa Bożego”. Dopiero wów­czas w świecie i w ludzkich sercach dojdzie do całkowitego oddzielenia dobra od zła i kompletnego unicestwienia tego drugiego.

Kładąc w swoim nauczaniu akcent na jakość relacji do Boga i bliźnich, Jezus zwracał uwagę na rolę sumienia i indywidualnej odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Nie oznacza to zniesienia wskazań moralnych Starego Przymierza – sam Jezus zresztą zaostrzał niektóre z przykazań, których trzon, wyrażony w Dekalogu, pozostaje fundamentalnym drogo­wskazem dla ludzkiego postępowania. Jednak tylko indywidualne sumienie podpowiada, jak stosować prawo w konkretnych okolicznościach, tak by służyło rzeczywistemu dobru człowieka. W postępowaniu samego Jezusa nierzadkie były przypadki przekraczania żydowskiego prawa (spoczynku szabatu, czystości rytualnej), kiedy wymagało tego dobro konkretnych osób. Sytuacje te bywały też okazją do mniej lub bardziej gwałtownego piętnowania religijnej hipokryzji – Jezus wyraźnie nie znosił pustej, pokazo­wej religijności, nastawionej jedynie na budowanie czyjegoś wizerunku bądź pozycji społecznej.

Tego rodzaju wyrzuty uderzały przede wszystkim w część żydowskich elit religijno-politycznych i były zapewne jedną z głównych przyczyn ich nie­chęci do Jezusa, która w ostatecznym rozrachunku doprowadzić miała do Jego śmierci. Nie była to jednak jedyna przyczyna. Co istotniejsze: naj­prawdopodobniej wraz ze wzrostem popularności Jezusa coraz częściej wiązano z Nim oczekiwania mesjańskie. Te zaś w kontekście rzymskiej okupacji miały silnie polityczne zabarwienie: wśród różnych ówczesnych wyobrażeń Mesjasza dominowało oczekiwanie wyzwolenia narodu i przy­wrócenia żydowskiej państwowości po zwycięskiej wojnie z okupantem. Wedle przekazu Ewangelii właśnie obawy przed konfliktem z władzami rzymskimi doprowadziły do reakcji przywódców Izraela i – w jej konsekwen­cji – do śmierci krzyżowej Jezusa.

Stało się tak, mimo że Jezus starał się uwolnić oczekiwania mesjańskie od doraźno-politycznych konotacji. Sam unikał tytułu „Mesjasz” z pewnoś­cią właśnie dlatego, że zbyt mocno wiązał się on z ideą zbrojnej walki o przywrócenie ziemskiego tylko królestwa. Jego ulubione samookreślenie „Syn Człowieczy” pochodziło wprawdzie z tradycji apokaliptycznej (Księga Daniela) i wiązało się z oczekiwaniem Dnia Jahwe, czyli mesjańskiego tryumfu Boga w świecie, jednak nie było kluczowe dla żadnego z nurtów ówczesnego judaizmu.

Jakby mówił: „jestem Mesjaszem, ale posłannictwo mesjańskie polega w istocie na czymś zupełnie innym, niż to, czego oczekujecie”. Niezrozu­mienie towarzyszyło Jezusowi w całej Jego publicznej działalności – czy to ze strony nieprzychylnych faryzeuszów i uczonych w Piśmie, czy to ze strony tłumów pociąganych bardziej znakami niż treścią nauczania, czy to ze strony najbliższych uczniów bardzo skłonnych do dzielenia stanowisk w przyszłym królestwie.

 

Mimo powolnego dojrzewania wiary i zrozumienia Jezusa u tych ostatnich śmierć krzyżowa wywołała głęboki kryzys – część ukryła się z obawy przed dalszymi represjami, część zaczęła się rozcho­dzić. Wówczas nastąpiło coś zupełnie zaskakującego: „trzeciego dnia” Ukrzyżowany powstał z martwych.

Spotkania ze zmartwychwstałym Jezusem (i związane z nimi doświad­czenie napełnienia Duchem Świętym) umożliwiły uczniom ostateczne prze­kroczenie granicy wiary i pełniejsze zrozumienie Jego tożsamości i misji. Pojęli, że Jezus „jest Mesjaszem, Synem Bożym” (J 20, 31). Pierwszy z ty­tułów, stanowiący sedno wyznania wiary w Jezusa w środowisku żydow­skim, wkrótce zaczął być używany niczym drugie imię Jezusa. Drugi zaś tytuł faktycznie wyjaśnia, jak należy rozumieć pierwszy. Mesjasz nie jest tylko potomkiem Dawida, przywracającym państwo­wość Izraela. Jego za­daniem było umożliwienie ludziom wejścia w nową, głęboką relację z Bo­giem i odtąd jest to możliwe: „Jeśli kto wyznaje, że Jezus jest Synem Bo­żym, to Bóg trwa w nim, a on w Bogu” (1 J 4, 15). Uczniowie odkrywają, że taki był Boży zamysł od początku i że jego ślady można odnaleźć w Starym Testamencie: „wszyscy prorocy świadczą o tym, że każdy, kto w Niego wie­rzy, przez Jego imię otrzymuje odpuszczenie grzechów” (Dz 10, 43).

Coraz jaśniejszym się staje, że tożsamość Jezusa oraz istota Jego na­uczania niejako streszczają się w tytule „Syn Boży”. To, że nazywał On Bo­ga swoim Ojcem, nie było jedynie poboczną reinterpretacją drugorzędnej starotestamentalnej tradycji. Przeciwnie – w tym synowskim odniesieniu najdoskonalej wyrażała się Jego samoświadomość. Uczniowie uświada­miają sobie, że chodzi o coś więcej niż tylko o jedną z wielu metafor, jakimi można próbować oddać relację człowieka do Boga. Jezus jest Synem „ja­koś inaczej” niż wszyscy inni ludzie – ich synostwo jest wręcz zależne od Jego. W rezultacie zmienia się sposób określania Boga: odtąd wyrażenie „Ojciec Pana naszego Jezusa Chrystusa” (np. 2 Kor 1, 3) staje się niemal Jego imieniem własnym.

 

Jeśli Jezus powoływał się na własny autorytet, gdy modyfikował żydow­skie prawo, uzdrawiał, odpuszczał grzechy, to mógł tak czynić właśnie dlatego, że jest Synem Bożym. Jeśli uczniowie po zmartwychwstaniu doświad­czyli radykalnego odnowienia swojego odniesienia do Boga dzięki wierze w Jezusa (zbawienia), to było to możliwe właśnie dlatego, że Jezus jest Synem Bożym. Z tego powodu jednym z najistotniejszych chrześcijańskich przekonań było i pozostaje to, że żaden człowiek nie osiągnął tak głębokie­go poznania Boga jak Jezus, żadne inne nauczanie nie wprowadza nas tak głęboko w Jego tajemnicę. I choć istnieją inne drogi, na których można się do Boga zbliżyć, pójście za nauką Jezusa oznacza wybór drogi najpewniej­szej. Bo w ostateczności nie chodzi tylko o samą treść nauczania, ale o to, że kto Jego, Syna, poznał, zobaczył też i Ojca (por. J 14, 9). Tak dochodzi­my do trzeciego, może najgłębszego zgorszenia.
 

Zgorszenie trzecie: Ja jestem (albo: Bóg, który jest człowiekiem)

Stwierdzenie, że Chrystus jest Synem Bożym, stanowiło najprawdopodob­niej prosty wniosek, z jednej strony, z doświadczenia działalności publicznej Jezusa, z drugiej – z paschalnego doświadczenia przystępu do zbawienia przez Niego. Jednak wniosek ten raz sformułowany pociągał za sobą mnó­stwo pytań i problemów, z którymi chrześcijanie mierzyć się muszą na do­brą sprawę po dziś dzień. Jak bowiem należy rozumieć to stwierdzenie? Jako metaforę? Rozumiane przecież dosłownie pociąga za sobą potężne konsekwencje dla obrazu Boga – czyż nie jest bezpośrednim zagrożeniem dla monoteizmu?

 

Waga tego typu pytań musiała rosnąć, bo o ile najstarsza Ewangelia rozpoczyna się prostym stwierdzeniem synostwa, o tyle następne najpierw wyjaśniają, jak należy je rozumieć.

 

Mateusz i Łukasz czynią to poprzez opowiadanie o narodzinach Jezusa „z Ducha Świętego” (Mt 1, 20) i Maryi. Józef nie miał udziału w spłodzeniu Jezusa! Bóg jest Jego Ojcem w najbar­dziej dosłownym z możliwych znaczeń: stoi u początków Jego ludzkiego istnienia.

 

Taka interpretacja nie mogła być jeszcze wystarczająca. Czyżby bo­wiem Bóg zaczął mieć Syna w momencie poczęcia Jezusa? Czyli że de facto adoptował Jezusa z Nazaretu? Chrześcijanie odpowiadają przeczą­co, twierdząc, że Syn Boży został na świat posłany, czyli że istniał przed poczęciem. Zalążki takiej odpowiedzi znajdują się już w listach Pawłowych, ale najdojrzalszą formę przyjmuje ona w pismach Janowych, zwłaszcza w Prologu Czwartej Ewangelii.

Jej autor mówi wyraźnie o preegzystencji Syna Bożego, wyjaśniając, że jest On Logosem Boga, Bogiem, który pośredniczył w dziele stworzenia, a potem wszedł w historię i „stał się ciałem” (1, 14). Chrystus to „jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca” (1, 18). Te sformułowania są w istocie wnio­skiem z fundamentalnego chrześcijańskiego doświadczenia: Jezus nas zbawił. A przecież tylko Bóg może zbawić skutecznie! Jeśli zatem mówimy, że Jezus Chrystus jest Synem Bożym, to wyznajemy, że jest Bogiem.

Takie wyznanie w kontekście żydowskiego monoteizmu prowokować musiało potężny opór, bo zdawało się bezpośrednio przeczyć jedyności Bo­ga. Z drugiej strony – w środowiskach helleńskich – otwierało drogę przy­puszczeniom, że nie był rzeczywiście człowiekiem (zgodnie z platońską zasadą, że Bóg nie może stykać się bezpośrednio z materialnym stworze­niem). Chcąc zachować wierność źródłowemu doświadczeniu wiary w Je­zusa, chrześcijanie musieli więc walczyć na trzech frontach jednocześnie: tłumacząc, jak to możliwe, że stwierdzenie boskości Chrystusa nie neguje monoteizmu, broniąc realności i integralnego charakteru Jego człowieczeń­stwa oraz objaśniając, jak należy rozumieć to, że Chrystus jest jednym i drugim, równocześnie Bogiem i człowiekiem.

Walka na pierwszym froncie zaowocowała chrześcijańską reinterpretacją monoteizmu: Bóg jest zarazem doskonałą jednością i jednocześnie Oj­cem, Synem i Duchem Świętym, trzema osobami-hipostazami (Sobory w Nicei, 325 r. i Konstantynopolu, 381 r.). Przy czym jedność i wielość są współwieczne w Bogu: ani jeden Bóg nie rozpadł się „w pewnym momen­cie” na Trójcę, ani Trzech nie połączyło się w Jednego.

Na froncie drugim udało się uchronić realistyczne rozumienie Jezusowe­go człowieczeństwa (Sobór Chalcedoński, 451 r.), które było podobne do nas we wszystkim z wyjątkiem grzechu. Tu jednak trudności były potężne i do dziś nie są zupełnie przezwyciężone: pokusa postrzegania Jezusa jako Boga udającego tylko człowieka nigdy nie została doszczętnie pokonana.

Wreszcie z frontu trzeciego wywodzi się próba metafizycznej interpreta­cji Wcielenia, nosząca miano unii hipostatycznej: boskość i człowieczeń­stwo połączyły się w jednej osobie-hipostazie Syna Bożego, nie ulegając przy tym jakiejkolwiek zmianie czy fuzji (Sobór Chalcedoński, 451 r.). Jezus Chrystus zatem jest w pełni Bogiem i jest w pełni człowiekiem. We Wciele­niu pozostał, kim był, i stał się, kim nie był.

Chrześcijańska interpretacja tożsamości Jezusa Chrystusa, w momen­cie jej formułowania, rzucała poważne wyzwanie głęboko zakorzenionym przekonaniom filozoficzno-religijnym. Odczytywana dzisiaj, nadal uderza paradoksalnością wielu rozwiązań. I nadal stanowi zgorszenie.

Na przykład: jednym z podstawowych, bardziej czy mniej jasno formuło­wanych założeń współczesnej kultury zachodniej jest przekonanie, że Bóg nie ingeruje (nie może ingerować) bezpośrednio w materialny świat, w ludz­ką historię. Rządzą się one bowiem swoim ścisłymi prawami, których pozna­nie jest domeną nauk empirycznych, a te z kolei nie znajdują miejsca dla boskich interwencji. Jako chrześcijanie ośmielamy się twierdzić, że przynaj­mniej raz w dziejach Bóg nie tylko wszedł w ludzką historię, ingerując w ma­terialny świat, lecz także stał się aktywnym podmiotem ludzkiej historii jako konkretny człowiek, jeden z nas, Jezus z Nazaretu (wejście to było na tyle „mocne”, że wciąż liczymy lata, poczynając od tego wydarzenia).

Nietrudno uświadomić sobie doniosłość konsekwencji takiego twierdze­nia dla naszego postrzegania relacji człowiek – Bóg, ale też szerzej – dla antropologii, metafizyki itd. Jego radykalizm ujawnia się jeszcze wyraźniej, jeśli dodać, że Wcielenie nie ustało bynajmniej (np. wraz z wniebowstąpie­niem), ale trwa. Człowieczeństwo Jezusa pozostaje własnym człowieczeń­stwem Syna Bożego. Dlatego Jezus Chrystus, właśnie przez to, kim jest, stanowi punkt styczności pomiędzy ludzkością a Bogiem. Tradycja chrześ­cijańska opisuje to za pomocą kategorii pośrednictwa (por. 1 Tm 2, 5) o uni­wersalnym zasięgu: w ostatecznym rozrachunku zjednoczenie z Bogiem każdej i każdego nie może dokonać się inaczej jak w Chrystusie.

Owa pośrednicząca funkcja Jezusa stanowi także dzisiaj serce chrześ­cijańskiego doświadczenia. Wierzymy wszak, że dzięki trwałemu charakte­rowi Wcielenia możemy w Chrystusie utrzymywać żywą i ożywiającą nasze istnienie relację z Bogiem. Formy, w jakich konfiguruje się to doświadczenie, są przeróżne – od skrajnie indywidualnych przeżyć wewnętrznych (mi­styka), po wspólnotowe celebracje liturgiczne (sakramentalne). Te – z Eu­charystią na czele – są niejako uprzywilejowaną przestrzenią „wspomina­nia” Jezusa. Wspominania będącego w istocie skutecznym przyzywaniem: poprzez sakramenty On sam odpowiada na modlitwę zgromadzonego Koś­cioła, umożliwiając wierzącym uczestniczenie – za pośrednictwem sakra­mentalnych znaków – we własnej śmierci i zmartwychwstaniu.

Tak oto przeszłe wydarzenie Chrystusa przez celebrację staje się do­stępne w naszej teraźniejszości i określa jednocześnie naszą przyszłość – „ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie” (1 Kor 11, 26).

 

 

Tekst pochodzi z książki pod redakcją Jarosława Makowskiego i Janusza Salamona, Chrześcijaństwo przed nami