Modlitwa może mieć miejsce wszędzie, w każdym czasie. Możemy jednoczyć się z Bogiem nie tylko w kościele, w samotności swojego pokoju, ale również pośród codziennych zajęć – czy to w pracy, w kolejce w supermarkecie, na lotnisku, w pralni, w łazience czy w łóżku.
 
Treść naszej modlitwy obejmuje indywidualne zdolności, sny nocne i marzenia na jawie, zdrowie fizyczne, emocjonalne i psychiczne, różnorodne więzi, wspomnienia, radości i smutki, warunki kulturalne, geograficzne i polityczne oraz dużo, dużo więcej kwestii warunkujących nasze życie. Na początku tak nie uważałam. Sądziłam, że modlitwa powinna być „czystym” miejscem, przeciwnie do reszty mojego życia. Tak jednak nie jest.
 
Nie modlimy się w próżni. Modlitwa ma zawsze dotykać naszego życia, a życie powinno dotykać modlitwy. Każdą cząstkę tego, kim jesteśmy i jacy jesteśmy, przynosimy do Boga. Nasze przeżyte doświadczenie, bez względu na to jak zwyczajne czy osobliwe, to miejsce, gdzie rodzi się nasza więź z Bogiem. Oczywiście, zawsze istnieją pewne sprawy, które chcielibyśmy zdecydowanie „uchronić” przed Bogiem – z powodu poczucia winy, wstydu, dumy czy obsesyjnego pragnienia, by być doskonałymi. Jednak żadna część tego, kim i jacy jesteśmy, nie może zostać wyłączona z modlitwy, ponieważ właśnie tu otrzymujemy Bożą łaskę. Modlitwa nigdy nie powinna być oddzielona czy „odcedzona” do czysta z tego, co dzieje się w innych sferach naszego życia.
 
Nasze doświadczenia życiowe to miejsce, gdzie Duch Święty uczy nas i karmi, byśmy osiągnęli pełnię. Między innymi dlatego tak istotne okazuje się zachowywanie czujności. Jeśli nie dostroimy się do życia w nas i wokół nas, będziemy tracić niezliczone okazje do zrozumienia, jak Duch Święty komunikuje się z nami. Zamiast wymazywać świat zewnętrzny z naszego związku z Bogiem, mamy w pełni go uwzględniać. Podkreśla to Margaret Silf w książce Companions of Christ:
Gdziekolwiek i kimkolwiek jest dla nas Bóg, spotkamy i możemy Go spotkać tylko tam, gdzie sami jesteśmy — w naszym cielesnym życiu, na planecie Ziemi, w żywym wszechświecie obejmującym naszą planetę i w codziennym świecie, w którym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. Jeżeli nie spotkamy Boga w tym co codzienne, to nie spotkamy Boga wcale.
 
Przykład takiego spotykania Boga w codzienności przynosi opowiadanie Gregory’ego Austina Pierce’a o tym, jak pewnego ciemnego, zimowego wieczoru chodził z jednym ze swoich dzieci, które płakało w nocy. Martwił się, usiłując uspokoić córeczkę, żeby nie obudziła swojej siostry-bliźniaczki. Na dworze padał śnieg. Kiedy stanął z małą przy oknie, przestała płakać, spojrzała przez okno i wykrzyknęła: „Śnieg!”. Pierce był zdumiony. Zastanawiał się, skąd słowo „śnieg” przyszło do głowy tej małej dziewczynce, która dotąd nie znała tego wyrazu. W tym momencie ogarnęły go uczucia rodzicielskie; odkrył na nowo zachwyt i lęk wobec cudu istnienia jego dziecka. Przez słowo „śnieg” Duch Święty poruszył go, by zobaczył potęgę i piękno swego życia jako rodzica i głębszą rzeczywistość jego świętości.
 
Napisała do mnie również kobieta (którą nazwę Lana), żeby opowiedzieć o ważnym śnie, jaki miała po śmierci swego młodego męża. Zostawił ją z kilkorgiem małych dzieci i w trudnej sytuacji materialnej. We śnie Lana przechodziła przez pokój dzienny i zobaczyła męża siedzącego na podłodze przed półkami z książkami. Podbiegła do niego, uklękła i objęła go. Kiedy poczuła ciepło jego rąk, wydał się jej zupełnie żywy. Gdy się obudziła, dotarło do niej, że to tylko sen. Natychmiast podeszła do regału i usiadła w miejscu, gdzie widziała męża we śnie. Przez łzy na poziomie wzroku dostrzegła na półce książkę. Wyciągnęła ją i zauważyła, że dotyczy przeżywania żałoby. Okazuje się, iż właśnie jej potrzebowała, by zacząć leczyć swoje samotne serce. W kolejnych miesiącach książka ta pomagała jej przejść na poziom akceptacji i pokoju w żałobie po śmierci męża.
 
Nigdy nie wiemy, która część naszego życia może otworzyć nas na Bożą obecność i zwrócić ku naszemu wnętrzu. Padanie śniegu i sny to wydarzenia powszechne, jednak w dwóch wspomnianych sytuacjach stały się źródłami modlitewnej wdzięczności i uzdrowienia z żalu. W każdym przypadku zwykłe, codzienne sprawy natury ludzkiej służą, by obudzić świadomość człowieka i stanowią narzędzia, aby przybliżyć człowieka do Boga. Zwyczajne okoliczności Lany i Gregory’ego przeobraziły się w „nadzwyczajne”, kiedy uświadomili sobie niewidzialną obecność Boga pośród nich. Każde z nich doświadczyło Jego dotyku.
 
Kiedy przemadlamy to co zwyczajne w naszym życiu, chwile zamyślenia pomagają oczyścić umysł i serce, byśmy potrafili rozpoznać, jak Duch Święty przechodzi pośród nas. Podczas gdy poranek jest doskonałym czasem, by świadomie zacząć dzień z Bogiem, koniec dnia zaprasza nas, byśmy zastanowili się nad minionymi godzinami, spędzonymi od chwili wstania z łóżka. Celtycki poeta John O’Donohue pisze: Cenną praktyką jest poświęcenie kilku chwil wieczorem na ponowne odwiedzenie „sanktuariów” przeżytego dnia. Każdy dzień to tajemnicza historia utkana wokół promieniującego serca cudowności. Pozwalamy, by nasze dni odpadały jak puste skorupy i przeoczamy wszystkie skarby wewnątrz nich.
 
Istnieje wiele sposobów, by spotkać Boga wieczorem. Papież Jan Paweł II proponował: Wieczorem przeznacz trochę czasu specjalnie na modlitwę, medytowanie, przeczytanie kartki Ewangelii albo epizodu z życia jakiegoś świętego. W ten sposób stwórz dla siebie strefę pustyni i ciszy.
 
Przez długi czas ignorowałam wieczorną modlitwę, nie dlatego, że jej nie ceniłam, ale ponieważ kusiło mnie, by ją opuścić. Powoli zmieniłam ten nawyk. Ostatnia modlitwa dnia nigdy nie jest długa. Wyrażam wdzięczność za to, co potoczyło się dobrze od poranka i smutek z powodu wszystkich świadomych czynów, w których zabrakło miłości. Często w tej krótkiej przestrzeni spoglądania wstecz zdumiewa mnie, jak Bóg „przewija się” przez wydarzenia dnia. Teraz zawsze kończę tę wieczorną modlitwę powierzeniem całej mej istoty Świętemu, spokojnie przypominając sobie, że Boskie światło i miłość wypełniają całe moje jestestwo.
 
Pusta modlitwa
 
Kiedy modlimy się życiem, obejmujemy części, które wolelibyśmy, by nie istniały. Nikt z nas nie chce doświadczać bólu, lecz nie zawsze potrafimy go uniknąć. Skoro każde doświadczenie życia dotyka naszej więzi z Bogiem, nie powinno nas trwożyć, kiedy pojawia się w niej smutek. Na przeżywanie przez nas modlitwy oddziałuje nasze ciało, umysł i duch. Jeśli zmagamy się z niedolami czy nieszczęściami jakiegokolwiek typu, możemy się spodziewać, że wpłynie to niekorzystnie na nasze doświadczenie modlitwy. Nikt nie chce czuć się pusty i bez życia, kiedy się modli, ale czasem nasza relacja z Bogiem wydaje się być jałową pustynią. Są dni, a nawet dłuższe okresy, kiedy doświadczenie modlitwy okazuje się w większości żałosne, straszne i niepożądane.
 
Ann Weems napisała Psalms of Lament, kiedy przeżywała żałobę po synu Toddzie, który popełnił samobójstwo. Podobnie jak w Psalmach hebrajskich wołała we wściekłości i udręce, lamentując nad niesprawiedliwością i poczuciem straty. Weszła w swój smutek i przeniosła poczucie pustki ze swego serca do modlitwy. Nie zaprzeczała swemu gniewowi, strapieniu i bólowi serca, ani nie usiłowała przykryć bólu fałszywymi uczuciami pobożności. Zrobiła natomiast to, co wielu przed nią w Piśmie Świętym — wypowiedziała swój ból i zaufała, że Bóg przyjmie jej zawodzenie z największą czułością. Zachęca też każdego, kto odczuwa ogrom straty, by zbliżyć się do Tego, który jest pełen miłosierdzia i „w głośnym jęku wykrzyczeć ból, który trawi nasze dusze”.
 
Ponure czasy rzucają nam wyzwanie, by nadal mieć wiarę, iż Bóg będzie prowadzić nas przez niedolę obecnej sytuacji, że niezależnie od okoliczności, nie zrezygnujemy z Boga. Macrina Wiederkehr odwołuje się do tego zaufania w modlitwie w A Tree Full of Angels: Ty, który podtrzymujesz życie… pozwól mi ufać także w ciemności mej własnej wiary, której energii dodaje moja miłość. Nawet gdyby moje oczekiwanie w ciemności miało być jedyną prawdą, jakiej kiedykolwiek posmakuję, i tak będę wierzyć… Oświecenie, które umożliwia mi mówienie, znajduję w czekaniu na Ciebie, mój Boże. Moje łzy i miłość przynaglają mnie, bym czekała pośród najciemniejszych nocy. Więc czekam i nigdy nie będę bez Ciebie.
 
Są takie okresy i sytuacje, kiedy jesteśmy zbyt słabi i pełni bólu, by wołać do Boga. Jest tak szczególnie w sytuacji, gdy ból fizyczny pochłania każdą chwilę i nie potrafimy zebrać siły mentalnej czy emocjonalnej, żeby skupić się na czymkolwiek. Kiedy tak się dzieje, inni mogą się modlić w naszym imieniu. Przypominam sobie odwiedziny u starszej siostry z mojego zgromadzenia, kiedy leżała w szpitalu. Była śmiertelnie chora, z trudem mówiła i poruszała się. Gdy usiadłam przy niej, wyszeptała mi swoje zmartwienie. Wcześniej odwiedził ją pewien kapłan — wyraziła troskę o to, że nie jest w stanie się modlić, ale on nalegał: „Ty też możesz się modlić”. Nie wiem, co miał na myśli, lecz uwaga ta napełniła siostrę E. dręczącym poczuciem winy. Zapewniłam ją, że to naturalne, iż nie jest w stanie o niczym myśleć i nawet nie ma siły, by odmówić znaną na pamięć modlitwę czy różaniec. Zasugerowałam, iż jej modlitwą może być poddanie się niesionemu przez nią krzyżowi choroby oraz zaufanie, że Bóg zna jej sytuację i pragnienie jej serca. Obiecałam, że my, które ją kochamy, będziemy się modlić zamiast niej. Ta obietnica przyniosła jej uspokojenie.
 
Są dni, a nawet dłuższe okresy, kiedy doświadczenie modlitwy okazuje się w większości żałosne, straszne i niepożądane.
 

Thomas Merton dokonał pewnego wnikliwego spostrzeżenia, że kiedy uważamy swoją modlitwę za najgorszą, może ona faktycznie okazać się najlepsza, bowiem gdy znajdujemy się w opłakanym stanie, nie potrafimy być swoim własnym „bogiem”. Nie ulegamy już złudzeniu, że to my wszystkim sterujemy. Kiedy przygniata nas ból, możemy jedynie rzucić się w ramiona Boga, ufając, iż otrzymamy miłosierdzie i siłę, by trwać. Oblężeni przez pustkę i posuchę, zamiast uciekać od tego, co boli i powoduje kłopot, mądrze zrobimy, idąc wraz ze swoją niedolą wprost w objęcia Świętego.

 

  

Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista