Artur Sporniak: Kim jest ubogi?

 

s. Małgorzata Chmielewska: Ubóstwo ma kilka powiązanych zwykle aspektów: może być materialne, duchowe, edukacyjne czy kulturowe. Jest czymś złym, jeżeli nie pozwala człowiekowi na zaspokojenie podstawowych potrzeb i rozwinięcie tego, co mógłby w sobie rozwinąć. Głód, niemożność zdobycia wykształcenia, wychowania i wykształcenia dzieci, brak pracy, czyli możliwości realizowania swojego powołania, niemożność założenia rodziny, brak podstawowych środków sprawiający, że człowiek czuje się poniżony, bo jest np. brudny. To wszystko uniemożliwia jego rozwój, a także obdarowywanie innych – bycie szczęśliwym i wolnym.

 

W sensie ewangelicznym ubóstwo jest wolnością w stosunku do dóbr tego świata, czyli umiejętnością korzystania z nich bez ich przywłaszczania, ze świadomością, że są wypożyczone. Im więcej posiadam – np. inteligencji, zdolności czy zaradności, bo to też jest bogactwo – tym większe mam zobowiązania wobec innych. Ubóstwo ewangeliczne przejawia się też w rozsądnym i umiarkowanym korzystaniu z własnych możliwości, tak żeby resztę móc poświęcić dla innych.

 

Ubóstwo nie jest złudzeniem i u chrześcijanina powinno mieć wymiar praktyczny. Nie można powiedzieć, że co prawda mieszkam w pałacu, ale jestem ubogi, bo nie korzystam ze wszystkich pokoi. To obłuda. Oczywiście mogę mieszkać w pałacu, pod warunkiem, że wykorzystuję tyle, ile jest mi potrzebne, zgodnie z tym, jak żyję i jakie mam obowiązki, a resztę użyczam innym.

 

Kiedyś Siostra powiedziała, że w naszym życiu nie chodzi o lepsze jutro. Dlaczego?

 

Nie jest tak, że mamy poświęcić życie dla przyszłych pokoleń. Oczywiście nie wolno nam niszczyć przyrody, eksploatować rozrzutnie zasobów naturalnych – w tym sensie powinniśmy myśleć o przyszłości. Powinniśmy też myśleć o przyszłości naszych dzieci.

 

Myślenie, że jutro będzie pięknie, jest o tyle absurdem, o ile nie będziemy się starać o to piękno dziś. Ubóstwo – to w złym sensie – niejednokrotnie bierze się z egoistycznych struktur i z egoizmu, który jest we mnie. Zwracał na to uwagę Jan Paweł II. Papież Franciszek mówił, że trzeba zacząć od przebudowy własnego serca, od walki z własnym egoizmem, obojętnością, nienawiścią w stosunku do drugiego człowieka. Nie liczmy na to, że inni to za nas załatwią – to my mamy to załatwić tu i teraz. Nie przebuduję struktur globalnych, ale mogę zmienić ten kawałek świata, który jest wokół mnie. To komunizm kazał się nam wyrzekać wszystkiego w imię budowy lepszego jutra, depcząc nasze prawa tu i teraz.

 

Powinniśmy „żyć chwilą”?

 

Tak. W chrześcijańskim sensie żyć chwilą to wiedzieć, że tu i teraz jest ze mną Bóg. To nie zwalnia mnie z obowiązku myślenia o przyszłości, ale w jakimś sensie taka świadomość zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa. Uwalnia mnie od zbytniego niepokoju i troski o jutro. Co nie oznacza, że nie powinniśmy planować przyszłości. Jeśli ktoś chce rozkręcić interes, musi zrobić biznesplan i sprawdzić, jaki jest rynek. Inaczej byłaby to beztroska. W życiu każdą chwilą nie chodzi o beztroskę. Chodzi o świadomość, że każda chwila jest niezwykle ważna (nie ma chwil mało ważnych) i że od tej chwili zależy chwila następna.

 

Taka postawa jest wbrew naszej cywilizacji, która pożera czas, usiłuje go przeskoczyć – chce np., byśmy robili kilka rzeczy naraz. Ma być szybko, tanio i przyjemnie. Tymczasem chwila obecna ma wieczną wartość – w tej właśnie chwili Bóg jest tutaj z nami i to, co robimy, rzutuje na przyszłość.

 

Decyduje o wieczności?

 

W jakimś sensie tak. Jak łotr na krzyżu można w jednej chwili zyskać niebo, można je w jednej chwili także stracić. Choć w następnej chwili można je na powrót odzyskać – póki żyjemy.

 

Papież Franciszek to przyjazna dusza dla Siostry?

 

Tak. Co nie znaczy, że dusze poprzednich papieży są mi nieprzyjazne. Największą część dorosłego życia przeszłam jednak z Janem Pawłem II i z bardzo wielu względów właśnie jego myśl rezonowała w tym, co robimy, kim jesteśmy i także kim ja jestem. Za mojej młodości Paweł VI wycofał się już z życia publicznego, a Jana XXIII pamiętam z dzieciństwa. Przypominam sobie zwłaszcza transmitowany przez polską telewizję jego pogrzeb w Watykanie – komuniści mieli do niego słabość, bo uznał Ziemie Zachodnie.

 

Czy obecny papież zaskoczył Siostrę swoim sposobem bycia?

 

Uważam, że jest bardzo dowcipny. Świadczą o tym te momenty, gdy nie chciał nałożyć czerwonej pelerynki przy wyjściu na balkon bazyliki św. Piotra, czy gdy wznosił toast za kardynałów: „niech Bóg wam wybaczy”. Chodzi w zwyczajnych, a nie „papieskich” butach. Zachowuje się jak zwykły człowiek. Jest ze szkoły innego Kościoła – południowoamerykańskiego, gdzie istnieje tradycja bycia z ubogimi. Oczywiście nie wszyscy biskupi idą tą drogą, ale mamy znane przypadki choćby brazylijskiego biskupa Héldera Câmary czy zamordowanego w 1980 r. arcybiskupa salwadorskiego Oscara Romero. To jest tradycja, w której nie tylko słowami, ale także konkretnymi czynami księża i biskupi starają się być z ludźmi, wśród których ich Bóg postawił, szczególnie z najbiedniejszymi.

 

Czy to nie powinna być norma w Kościele?

 

Nie moją rzeczą jest to oceniać. Myślę, że naleciałości historyczne sprawiają, iż w niektórych krajach, w tym w Polsce, istnieje zbyt duży dystans pomiędzy pasterzami a ludem. Na pewno jest to kwestia także pokoleniowa. Bywa, że sprawa jest prosta: jak siedzibą biskupa jest od wieków pałac, to co ma z nim właściwie zrobić? Zburzyć?

 

Zamienić na świetlicę dla ubogich.

 

Oczywiście, że można tak zrobić, albo część przeznaczyć na inne dzieła i biskupi to robią. W Sandomierzu np. nowy biskup dużą część pałacu biskupiego przeznaczył na biura kurii i siedziby organizacji katolickich – sobie zostawił jedynie niewielką część.

 

Nie zawsze zresztą wpuszczenie np. ludzi bezdomnych do pałacu byłoby dla obydwu stron dobre. Dlatego, że ludzie ubodzy mają swoje przyzwyczajenia i swoje sposoby zachowań niekoniecznie zawsze dobrze rozumiane przez innych, i odwrotnie: oni także często nie rozumieją zachowań innych. Nie jestem oczywiście za izolowaniem ubogich – w naszych domach przy jednym stole spotykają się autentyczny książę, człowiek z arystokratycznym tytułem, i ubodzy, którzy utrzymywali się z żebractwa. Zresztą w dużej mierze w dalszym ciągu utrzymujemy się z żebractwa.

 

Chrystus przyszedł na świat, żeby go pojednać ze sobą. Rzecz w tym, abyśmy byli jedno, żeby nie było bariery mentalnej czy wręcz „dworskiej” – pomiędzy braćmi i siostrami w tym samym Kościele.

 

Czy w pokonywaniu tych barier pomaga język używany przez papieża Franciszka: „dzień dobry”, „życzę wam dobrego obiadu”?

 

Oczywiście, że pomaga. Wiele lat temu, kiedy nawracałam się na naszą wiarę katolicką, dotarł do mnie sens zwyczajnego słowa „dzień dobry”, które ma też głęboki wydźwięk chrześcijański. Jasne, że mówię także „szczęść Boże”, ale często wolę powiedzieć „dzień dobry” albo „do widzenia”, albo „życzę ci dobrego dnia”. Nie chodzi o to, by wyrzucać sacrum z życia codziennego, bo to też jest niebezpieczne. Jeśli włożymy w pozdrowienie „dzień dobry” naszą serdeczność i chcemy, żeby ten dzień rzeczywiście był dobry dla tych ludzi, to jest w tym coś bardzo wielkiego.

 

Mamy odruch tworzenia jakiegoś specjalnego języka dla spraw religijnych. I stają się one przez to mniej zrozumiałe. Widzę to po reakcjach ludzi na to, co mówię, gdy używam prostego języka. Raz w tygodniu, w środy, w Zochcinie nie ma Mszy świętej, tylko czytamy wspólnie Ewangelię. Niektórzy jeszcze nie doszli do tego momentu w swym życiu, by przychodzić na Mszę – jest ona tajemnicą, do której trzeba dojrzeć. Dlatego w jeden dzień wszyscy spotykamy się w kaplicy. Niewierzący także przychodzą – mogą się wtedy wyciszyć i zastanowić nad swoim życiem. Czytamy Ewangelię z dnia i potem mówię kilka słów. Jest to dla mnie zawsze zdumiewające, gdy potem zwracają mi uwagę, że nigdy wcześniej nie słyszeli, by ktoś w ten sposób mówił w kościele. Jest to zatem kwestia języka.