deon.pl 
Zbawienie świata mogło przebiec inaczej, ale skoro dokonało się za sprawą bolesnej Męki, starajmy się ją – jak to tylko możliwe – włączać w swoją egzystencję. I nie zapominajmy nigdy, że sam Jezus wystąpił jako Mesjasz, który celowo wybiera cierpienie i śmierć krzyżową.

Przyjechałem do rodzinnego domu, jak zwykle w pośpiechu. Mama siedziała przy piecu, obok na stoliczku stał kubek z herbatą, tak słodką, że lipowy zapach osiadał pod kuchennym sufitem. Ręce miałem ociężałe i smutne. Wydarzenia ostatnich dni nie dawały spokoju. Zenon, mój brat, nie żyje, a Franciszka – jak mi się wydawało – niczego nie przeczuwa. Pyta jedynie: dlaczego jej najstarszy syn nie odwiedza ojcowizny? Czyżby zapomniał? Na razie milczę, boję się spojrzeć matce w oczy, bo natychmiast odkryje całą prawdę. Uciekam się tedy do czułego wybiegu: rozczesuję jej włosy, otulam ramieniem.

Tymczasem nastała pora przygotowania do snu. Ścielę staromodne łóżko, układam poduszki i ciepły koc. O ile pamiętam, od dzieciństwa modliliśmy się razem. Lubiłem powtarzać za Franciszką zwrotki niespotykanych nigdzie indziej pieśni, rozmyślać o cierpiącym Jezusie. Tamtego wieczoru znów uklękliśmy do modlitwy i rytmicznie szeptaliśmy: Pozdrawiamy Cię, o przenajświętsza Rano Jezusa, Pana i Boga naszego, podjęta w boku dla zbawienia naszego! Bądź nam, prosimy, obroną, bądź zasłoną od grzechów naszych; niech to przebicie Serca Jezusowego zniesie grzechy serca naszego. O Jezu przenajsłodszy, Zbawicielu najłaskawszy, Jezu najdobrotliwszy, oto grzeszni od zagniewania Twego uciekamy się do boku przebitego. Zmiłuj się, Jezu, nie wyrzucaj grzesznika niegodnego. Napełnij miłością, w boku Twoim będącego, zmiłuj się, Jezu, przez przebicie Twoje, odpuść grzechy moje.
 
Kiedy kończyliśmy tę modlitwę, nagle powiedziałem: „Wiesz, mamo, twój syn, Zenon, nie żyje. Nie tak dawno został pochowany na gdańskim cmentarzu. Widziałem grób, krzyż, przemarznięte kwiaty, położone na jeszcze świeżej ziemi”. Na jej policzkach zajaśniały pączki łez, objęliśmy się i przytulili do siebie. Słowa modlitwy cichły, kojąc rodzący się żal.
 
Wiem, że siła tej chwili płynęła z samych niebios. Za oknem gasły okna sąsiedzkich mieszkań, a ja dziękowałem Bogu za to, że powoli zaczynam rozumieć, iż tylko ten, kto doświadcza miłości ludzkiej, może kochać również Boga, że miłość potrafi znieść dosłownie każdy życiowy cios, bo jest miłością. Że nasze podążanie ku Bogu łączy się – jakże często – z momentami udręki, które poświadczają, że językiem, w którym można z Bogiem rozmawiać, bywa język cierpienia, dojmującego milczenia, bezsiły.
 
Postawa mojej mamy Franciszki ujawniła, że miłość jest najbardziej widoczna w bólu i że trzeba zdobyć się na najgłębszy akt wiary, na wyzwalające z lęku zaufanie Bogu. Pocieszenie i otuchę odnajdujemy tam, gdzie rany pieką najbardziej. Nie mówię o tym tylko z kaznodziejskiego obowiązku, lecz z osobistego doznania ciężkiej choroby serca.
 
Ale też to moje poranione serce pyta: czy zbawienie świata mogło dokonać się bez ofiary krzyżowej Jezusa albo czy mogło przebiec jakoś inaczej? Dlaczego w samym centrum naszej wiary stoi krzyż – znak pogański, jak obwieszczają świadkowie Jehowy, albo kamień obrazy, jak uważają muzułmanie, sądząc, że śmierć Jezusa, która miałaby gładzić grzechy, jest czystym wymysłem? My wszelako, chrześcijanie, oddajemy cześć krzyżowi. Czy potrafimy wyjaśnić jego niezbywalność, zwłaszcza tym, którzy z ironią mówią na temat krzyża bądź uważają, że im z różnych względów przeszkadza w przestrzeni osobistej i społecznej? Czyżby to nasze grzechy sprawiały, że potrzebujemy ratunku, który płynie właśnie z mocy Jezusowego krzyża?
 
Oto pytania, tkające duchowy rytm Gorzkich żali, pytania, od których trudno się uwolnić, ale na które musimy, powtarzam, musimy znaleźć odpowiedź. Inaczej będziemy wewnętrznie spięci, niezdolni do odwagi i poświęceń, podatni na perswazje najróżniejszych ideologii, wciąż przecież rozkwitających w naszym świecie. Próbujmy przeto – myśląc i modląc się – przybliżać swemu sercu zbawczą Pasję, łączącą w sobie żarliwą miłość i śmiertelne cierpienie; przybliżać bez nadmiernej egzaltacji, z powagą i ostrożnością godną tych, którzy ostatecznie powierzyli się Bogu. Tym razem nie bierzmy przykładu z Boskiej komedii Dantego, który nie odważył się w swym arcydziele ukazać Chrystusowego krzyża w całym jego realizmie i cierpiącej potędze.
 

Getsemani

 
Proszę przyznać: w codziennej próbie chrześcijańskiego życia dotkliwie odczuwamy to, co wydarzyło się w Ogrodzie Oliwnym. Oto po paschalnym posiłku udali się wszyscy „za potok Cedron”, na Górę Oliwną i do gaju oliwnego. Było to najpewniej ulubione miejsce spotkań Jezusa i Jego przyjaciół, miejsce spacerów, rodzaj miejskiego parku. Ksiądz Janusz Pasierb, który kilkanaście wieczorów przemedytował w Getsemani, wspominał, że w tym zaciszu, u zmierzchu dnia, kiedy stare, spróchniałe, podobne do rzeźb oliwki księżyc powleka rtęcią i srebrem, powietrze wydaje się zdławione. Nie widać barwy żadnego z kwiatów, które kwitną tam w dzień. W nocy jest tutaj, pisał poeta, tylko zduszona cisza; przez siatkę liści, jakby wyciętych z blachy, widać światła Jerozolimy. W takiej aurze Jezus, w otoczeniu Piotra, Jakuba i Jana, przeżywa chwile agonii, a więc ogromnego mozołu, udręczenia, zatrwożenia, napięcia mięśni, aż do wylania krwawego potu. W kulturze greckiej słowo „agonia” oznaczało to wszystko, co odbywało się podczas wyścigów konnych, zapasów atletów walczących o palmę zwycięstwa. Walka ta wymagała wielkiego wysiłku i samozaparcia. Później agonia zaczęła określać wszelki niepokój, a szczególnie strach towarzyszący zmaganiom ze śmiercią. Jezus, będąc w agonii właśnie, modlił się, chcąc przezwyciężyć narastającą trwogę. Ale też dzielił się nią z będącymi blisko Apostołami, wypowiadając fragment Psalmu 42:
 
Jak łania, co spragniona jest ożywczych zdrojów,
tak za Tobą, mój Boże, tęskni dusza moja.
Dlaczego duszo moja jesteś przygnębiona?
Czemu się z niepokojem tłuczesz w moim łonie?
(przeł. Stanisław Schramm)
 
W tej Jezusowej agonii, której przyczyną było wzięcie na siebie ludzkich grzechów, przeplatają się ze sobą modlitwa, wolność i ufność. To koniec jednego świata i początek drugiego, który rodzi się w mękach. Pamiętamy: agonia znaczy walka. W Jezusie następuje, w tej nocnej scenerii, powiedziałbym, przedziwne fizyczne i duchowe tarcie, którego owocem będzie kiełkowanie niezniszczalnego ziarna, i od tej chwili miłość będzie już zawsze możliwa, bo już zawsze będzie Ktoś, kto kocha w sposób bezinteresowny, imponujący, bezgraniczny. Słusznie powiedziano, że Jezus nie oddał siebie ani przywódcom religijnym, ani politycznym, ale grzesznikom w jakiejś przedziwnej ufności, która rozbraja przeciwnika. Tam, gdzie nie było miłości, Jezusowa miłość oddała siebie, siebie zasiała i z obumarłego ziarna zrodziła się miłość zbawcza.
 
Żeby to sobie w jakiś sposób przybliżyć, zróbmy pewien eksperyment. Połóżmy się na chłodnej ziemi, aby odczuć jej chropowatość, ciężar; zachowajmy całkowite milczenie, wystawmy się na deszcz, zimno, ciemność, intrygi nieżyczliwego środowiska. Wówczas odkryjemy, że sam Jezus wiedzie nas w to miejsce i chce, abyśmy ten gest pojęli jako „wychowanie” do nadchodzącej radości, abyśmy rozpoznali, że w Kościele krzyż jest zawsze czymś teraźniejszym, nie jako narzędzie zbrodni, ale jako narzędzie zbawienia. Kiedy całuję krzyż albo księgę Ewangelii, to w ten sposób oddaję hołd nie kawałkowi drewna i kartce papieru, lecz słowu zbawienia, a w ostatecznym sensie – samemu Zbawicielowi.
 
Pan Jezus umarł nie tylko dlatego, że ludzie podjęli bandycką decyzję zamordowania Go. Umarł, ponieważ taka była Jego wola. Chciał doprowadzić do naszego zbawienia na drzewie krzyża: belka pionowa wskazuje, że na krzyżu Zbawiciel przywrócił naszą łączność z niebem, zaś rozciągnięte na krzyżu ramiona -że im żarliwiej zwracamy się ku Ukrzyżowanemu, tym bardziej stajemy dla siebie przyjaciółmi, którzy potrafią zrezygnować z siebie na rzecz kogoś drugiego.
 
Mając to na względzie, jesteśmy w stanie wypowiedzieć główną zasadę chrześcijaństwa: Chrystus umarł za wszystkich ludzi, za wszystkie ich grzechy, bo każdy z nich był i jest Jego bliźnim. Wówczas to, co nieskończone i niezmierzone weszło, jak to precyzyjnie określił Hans Urs von Balthasar, dzięki krzyżowi do miłości chrześcijańskiej. Chrystus umarł, abyśmy mogli zasługiwać na zbawienie, czyli uczestnictwo w życiu Bożym. O własnych siłach nie moglibyśmy wznieść się na tak błogosławione wyżyny. On – Jezus – odkupił nas, a my staramy się odpowiadać na tę donację gorącą wiarą i wiarygodnym świadectwem. Tym bardziej że Jezus zawsze jest przed nami, niejako na widoku publicznym. Tak było, kiedy nauczał w ziemi palestyńskiej, tak jest obecnie, kiedy realnie doświadczamy Go w sakramentalnej przestrzeni Kościoła. Nawet po Zmartwychwstaniu zjawia się pośród wspólnoty, by zaświadczyć o swej więzi nie tylko z Apostołami i wyznawcami, ale wszystkimi ludźmi, gdyż dar Zmartwychwstania nikogo nie pomija.
 
To ważna sprawa. W miarę uświadamiania sobie Jezusowego zniżania się, widzimy, że właśnie w tym tkwi niewyobrażalny Boży majestat. Im bardziej Jezus zrzeka się swej siły na rzecz słabości w cierpieniu, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że jedynie On ma moc, by „życie swoje oddać za owce” i „by znów je odzyskać” (J 10, 15-17), cierpieć i altruistycznie umrzeć za wszystkich, i powstać z martwych. W taki właśnie sposób działa Boża miłość, zawsze – nie wolno stracić tego faktu z oczu – narażona na odtrącenie i ryzyko. Czyż nie wiemy o tym, stawiając siebie pod cowieczorny osąd sumienia?
 
Oczywiście, zbawienie świata mogło przebiec inaczej, ale skoro dokonało się za sprawą bolesnej Męki, starajmy się ją – jak to tylko możliwe – włączać w swoją egzystencję. I nie zapominajmy nigdy, że sam Jezus wystąpił jako Mesjasz, który celowo wybiera cierpienie i śmierć krzyżową i wskazuje swoim życiem na Ojca w niebie. Uznajemy i wierzymy zatem, że Śmierć i Zmartwychwstanie Jezusa to wydarzenie o kosmicznym wymiarze, promieniujące niezwykłym światłem. Właśnie to „promieniowanie” pozostaje kluczowe. W jego jaśniejącej łasce rozpoznajemy drogi ostatecznego ocalenia.
 

Krzyż jako dar

 
Jak przeżywać tę najważniejszą prawdę wiary? Żeby uwierała, przymuszała do wysiłku. Otóż powinniśmy podjąć się rzeczy prawie nieosiągalnej. Chodzi o szczerą – a więc z zaangażowaniem woli i serca – akceptację krzyża rozpoznanego jako dar; dar Jezusa dla każdego z nas i dar kogoś drugiego dla nas. Życie jest przecież nieustannym budowaniem i umacnianiem więzi. Jeśli kogoś kocham, tęsknię do spotkania z nim, choć nie jest to w każdej chwili możliwe. W miłości zawsze jesteśmy w drodze ku sobie, co wskazuje, że wędrujemy również ku Bogu, poza granice stanowione przez śmierć. Lecz gdy idziemy, czy to w stronę człowieka, czy w stronę Boga, doświadczamy wewnętrznego bólu. Stąd on się bierze?
 
Stąd, że gdy najgłębiej kogoś kocham, jego nieobecność bywa często raniąca. Kiedy jednak nasza wzajemna miłość jest miłością w Bogu, wówczas nawet śmierć nie może zniszczyć tej miłości, jaką obdarza nas Bóg. I gdy odejdą ci, których ukochaliśmy, wówczas mamy się zdobyć na kolejny krok ku tajemnicy bezgranicznej miłości Bożej. Będzie to proces zapewne bardzo przykry, ponieważ ci, których ukochaliśmy, byli rzeczywistym znakiem Bożej miłości dla każdego z nas. Jednak im bardziej tracimy życiowe wsparcie, ogałacani – z dnia na dzień – z gestów ludzkiej czułości i dobroci, tym mocniej odzywa się i umacnia w nas pragnienie, by kochać Boga dla samego Boga. Jest to miłość – przejmująco zauważył jeden z chrześcijańskich mistyków – napawająca trwogą, nawet przerażająca, ale właśnie taka miłość daje życie wieczne.
 
Być może dla wielu z nas jest to perspektywa nie do przyjęcia. Dlatego porzucają Boga, próbują żyć miarą swej ludzkiej samowystarczalności. Tymczasem Bóg – cóż za niebywałe szaleństwo – tę naszą odmowę akceptuje, ufając, że jednak w końcu pojmiemy, iż Jego cierpienie nie jest słabością, wręcz przeciwnie: jest oznaką niezmierzonej pełni, chwały, mocy i wolności. Bóg cierpi inaczej niż człowiek, przyjmuje cierpienie z miłości do ludzi. Jeśli więc istnieje w Bogu cierpienie, to nie należy ono do istoty Boga, ale pozostaje skutkiem Jego osobowej miłości, ogarniającej nas wszystkich. Ta prawdziwa miłość nie zmienia się, nie jest kapryśna. W tym znaczeniu Bóg nie cierpi, a mimo to mówimy, że umarł na Golgocie.
 
Wypowiadając taką formułę, trzeba być precyzyjnym. Egzegeci podają, że w Nowym Testamencie ho theos („Bóg” z przedimkiem określonym) odnosi się niemal bez wyjątku do Ojca, kiedy zaś my posługujemy się słowem „Bóg”, to – w zależności od kontekstu – mówimy o Ojcu, Synu lub Duchu Świętym, albo jednocześnie o Ojcu, Synu i Duchu Świętym. Ojciec nie umarł na Golgocie, ale Syn owszem – gdy umarł Jezus. Używając innej metafory: Bóg mówi wiecznie, nieuciszenie, ale czyż nie musimy przyznać, że gdy umarł Jezus, mowa Boga została uciszona? To najgłębsza, trwożliwie nas przenikająca, tajemnica. Rozmyślajmy nad nią w pokorze, bez wyniosłości; pielęgnujmy za to żałobę, nie ukrywając za wszelką cenę bólu, który, uwidoczniony, może oczyszczać serce i umysł.
 
Zobaczmy: po śmierci Jezusa Jego uczniowie trwali w odosobnieniu przez czterdzieści dni, próbując pojąć, co się stało. Ten długi czas żałoby był konieczny, żeby mogli przyjąć Ducha Świętego. Dopiero po nużącym i bolesnym żalu byli w stanie doznać wielkiego pocieszenia, które obiecał im Chrystus. Czy zatem, zapytajmy raz jeszcze, jest i może być pożyteczne, że Jezus umarł na krzyżu? Czy jesteśmy w stanie pogodzić się z tym, że w Chrystusie i przez Chrystusa śmierć stała się drogą, po której przychodzi do nas Duch Święty? Nasza modlitwa, którą Bogu i sobie nawzajem przedkładamy, to znak, że chcemy współpracować z Bożą łaską i nieść krzyż życia.
 
Chcemy również, aby i nasza śmierć – tak, jak śmierć Jezusa -przyniosła owoce w życiu innych ludzi, przyniosła Ducha Świętego tym, których pozostawiamy. Teologowie klarownie podkreślają, że wielką tajemnicą jest to, iż wszyscy ludzie, którzy żyli w Duchu Świętym, uczestniczą przez swoją śmierć w Jego zesłaniu. Przeto Boży Duch miłości jest nam nadal posyłany, a śmierć Jezusa ciągle wzbogaca nas przez te osoby, których śmierć była, podobnie jak Jego śmierć, śmiercią dla innych. W tym momencie już chyba uchwyciliśmy, że zbawienie mogło dokonać się tylko w porządku miłości. Dlatego cierpienie jako takie nie ma sensu. Jezus wszakże nigdy nie zabiegał o cierpienie; raczej starał się je umniejszać, wybawiać ludzi z udręk i słabości. Można powiedzieć, że niemal cała Ewangelia to opis walki Jezusa z cierpieniem, na które – jako na coś pierwszego – padło spojrzenie Jezusa. On najpierw zauważał ból, a dopiero potem grzech.
 
Ale źródłem cierpienia nie jest Bóg. Kiedy mówimy, że krzyż Jezusa stał się drogą wybawienia, to nie tyle podnosimy do godności samo cierpienie, ile sposób, w jaki Jezus wypełnił wolę Ojca Niebieskiego, a my, naśladując Go, możemy z cierpienia uczynić duchowy znak jedności z Bogiem, choć o cierpienie wcale nie zabiegamy i zabiegać nie powinniśmy. Wszak śmierć Jezusa nie była dziełem przypadku. Przepowiedział ją swoim uczniom i przyjął „kielich goryczy”, czyli swój los. Wszystko to za „nasze grzechy”, ale – po raz kolejny poddaję pod namysł -nie jako jakieś zadośćuczynienie złożone Bogu, ale jako wyraz miłości i zwycięstwa nad śmiercią.
 

Adoracja krzyża

 
Spójrzmy na wezwania chrześcijańskiej tradycji. Jak podaje w swoich pielgrzymkowych zapiskach wczesnochrześcijańska pątniczka Egeria, wierni rozwijającego się powoli Kościoła spotykali się w miejscach męki Chrystusa, w Wieczerniku, na Golgocie, koncentrując religijne skupienie na adoracji krzyża. Podchodzono ze czcią do krzyża, dotykając go najpierw czołem, potem oczami i wreszcie oddając pobożny pocałunek. Modlono się, słuchano opisu męki Chrystusa, śpiewano psalmy. W ten sposób nawiązywała się więź między cierpiącym Jezusem a tymi, którzy zawierzyli Jego nauczaniu i czynom. Ma ona charakter paschalny. Ten, którego kochamy, został poniżony, dosłownie: powalony na ziemię, na samo dno otchłani. Ale będzie wydobyty przez Boga i pokona śmierć samą w sobie, nie tylko własną śmierć.
 
Teraz więc klęknij my przed krzyżem, ucałujmy święte ramiona, wejrzyjmy w samych siebie. Zgodnie ze starym, XIII-wiecznym zwyczajem okryjmy krzyż fioletową zasłoną, aby podkreślić żal i pokutę, aby podjąć „post dla oczu”, aby obraz Ukrzyżowanego oglądać w samym sobie, w głębi własnego serca. Cóż zrobilibyśmy ze swoim życiem, gdyby nie to wszechkosmiczne zwycięstwo Jezusa na krzyżu? Jaka nadzieja mogłaby nas umacniać? Jaka miłość porwałaby tam, gdzie blednie egoizm i pycha? Tylko z Bogiem dzieją się tego rodzaju szlachetności. I tylko z Nim jesteśmy w stanie być prawdziwie ludźmi.
 
A kiedy w niedzielny poranek, albo już późną paschalną nocą, wzniesiemy w górę wielkanocne serca, niech ujawniają się nasze nadzieje i rozpala wiara. Bóg nas ukochał i nigdy nie opuści, i wie, że Jego obojętności nie zdołalibyśmy znieść, jak znieść potrafimy choćby srogi ból. Na szczęście Stwórca pozostaje nieskończenie troskliwy. Jego wnętrze drży. Posłuchajcie, co w tej chwili szepcze. Nachylcie duchowe uszy.
 
Zaiste, muszę się nad tobą zlitować, człowieku – woła Bóg (por. J 31, 20). A ponieważ cię kocham, będziesz żył na wieki, dlatego nie załamuj rąk, nie smuć się, nie zamartwiaj. Uwierz, mając jedynie Mnie i historię Mojego Syna, i historię tych wszystkich ludzi, którzy przyjmują bądź poszukują życiodajnej prawdy Ewangelii. Cierpienie pozostaje, ale jako droga ku zmartwychwstaniu, o którym oznajmiły z najweselszym żalem, jak to nazwał Norwid, „Maryje i Salome, trzy święte niewiasty”, a Miguel de Unamuno medytacyjnie dopowiedział: „Kalwaria miłości ukazuje nam uśmiech nieba, gniazdo, w którym spocznie nasza nadzieja”.
 
Toteż, wieńcząc te pasyjne rozważania, ofiarowuję Czytelnikom tej książki ich poetyckie ukonkretnienie:
* * *
Żebyś przyjął dar tego życia,
nieupiększonego, z krwią w żyłach,
kiedy słońce zaczerwienia krajobraz.
 
Żebyś nie zawiódł nikogo,
nie wyłączając tych, których nie znasz.
 
Żebyś stojąc przy drodze patrzył,
jak ludzie nieostrożnie obchodzą się
ze sobą, światłem i grudką rozkoszy
w dłoniach.
 
„Mówię to wszystko, żeby cię bolało”,
żebyś w dwudziestej czwartej pieśni
„Piekła” odkrył, że ciebie tam nie ma.
 

Rozważanie pochodzi z książki: „Widzimy tylko znaki”