deon.pl

 


Dusza, która „chybia celu”, mija się z sensem własnego człowieczeństwa, nie dostrzegając różnicy pomiędzy sztuką przeżycia i życiem. Jeśli nie pytamy, po co żyjemy, zaradność życiowa staje się absurdalną sztuką dla sztuki.

 

Niegdyś sformułowanie „zgubić swoją duszę” kojarzyło się z pogrążeniem się po śmierci w otchłaniach piekieł, w których sadystyczne demony zadają nieopisane męki cudzołożnikom, mordercom, krzywoprzysięzcom i książętom Kościoła, nieoszczędzonym przez Dantego w jego Boskiej Komedii. Nawet po złagodzeniu doktryny o potępieniu, dokonanym w duchu Soboru Watykańskiego II, wydaje się, że tego rodzaju obrazy wciąż są silnie zakorzenione w naszej kulturze. Niekiedy jednak wydają się nam one tak egzotyczne i bezsensowne, że – zwłaszcza jeśli jesteśmy wykształceni i kulturalni – mamy ochotę powiedzieć: „do diabła z takim piekłem”. Postępujemy przy tym podobnie jak starożytni Grecy, którzy w złotym okresie rozwoju swej kultury traktowali rodzinę Zeusa z pewnym przymrużeniem oka. Ateiści i agnostycy dysponują argumentem, z którym zmierzyć się muszą nawet ludzie wierzący: moralność nie ma nic wspólnego z religią i religijnością. Religia to nasz stosunek do Boga czy bóstwa, o ile coś podobnego istnieje. Bez wątpienia jednak wyrządzanie moralnego zła jest możliwe nawet wówczas, gdy nie ma Boga. Moralność to sieć relacji, które wiążą nas z innymi mieszkańcami tej planety oraz z nią samą. Osoba przestrzegająca zasad moralnych to człowiek „przyzwoity”, ktoś, kto okazuje się bardziej odpowiedzialny od skał, kwiatów czy węży. Złotą regułę etyczną — głoszącą, że należy traktować innych tak, jak traktujemy siebie – znaleźć można nieomal dosłownie we wszystkich systemach i koncepcjach filozoficznych. Moralność nie jest kwestią religii, lecz przetrwania człowieka na ziemi.

W ciągu wieków zmianie uległa nie istota człowieczeństwa, lecz sposób, w jaki pojmują ją dziś głosiciele i nauczyciele idei narzucanych szerokim kręgom społecznym. Idee przedostają się z zacisznych gabinetów współczesnych mistrzów do szkół i uniwersytetów, a stamtąd do mediów i kolorowych magazynów oraz do wypowiedzi popularnych komentatorów życia publicznego. Większość z nas z wdzięcznością przyjmuje ów dar, zdejmujący z naszych barków ciężar samodzielnego myślenia; zbyt wiele by nas ono kosztowało, jeśli nawet zdołalibyśmy wyrobić sobie jakieś własne zdanie. Moralność sprowadza się dziś do tego, co dr Alfred Kinsey nazwał „konwencjami” czy „restrykcjami społecznymi”. Według tej koncepcji nie kopulujemy na trawniku przed domem jak nasze czworonogi wyłącznie dlatego, że obawiamy się, co pomyśleliby sobie o nas sąsiedzi. Wszelkie obyczaje, prawa i zasady są zatem względne, czysto zewnętrzne i arbitralne. Seks to czynność czysto biologiczna; gdy sobie to uświadomimy, pozbędziemy się poczucia winy. Z podobną swobodą potraktować można takie tematy, jak plagiat, seks w Gabinecie Owalnym, pornografia internetowa czy posyłanie osób uznanych za rasowo niższe do komór gazowych. Wedle doktora Kinseya im częściej ostentacyjnie naruszamy przyjęte dotąd zasady, tym mniej czujemy się winni.

W społeczeństwie wyzwolonym, w którym wszystkie opinie muszą być uznawane za równie słuszne, nieuchronnie pojawia się tępa obojętność na treść czyichkolwiek wierzeń i przekonań. Wszystkie przekonania podlegają tej samej zasadzie tolerancji. Wobec takiej otwartości poglądów osobiste opinie nie wymagają już żadnych dalszych uzasadnień. Postawa ta, nader rozpowszechniona, wydaje się nie brać pod uwagę faktu, że najbardziej otwarci jesteśmy wówczas, gdy mamy pusto w głowie. Jak mówi Henry Higgins w musicalu My Fair Lady: „Francuzi nigdy nie przejmują się tym, co robią, jeśli tylko poprawnie to wymawiają”.

Nieco mniej komfortową wizję ludzkiego zachowania sugeruje greckie słowo hamartia, oznaczające grzech. Wywodzi się ono z łucznictwa i pierwotnie oznacza „chybienie celu”.

Dusza, która „chybia celu”, mija się z sensem własnego człowieczeństwa, nie dostrzegając różnicy pomiędzy sztuką przeżycia i życiem. Jeśli nie pytamy, po co żyjemy, zaradność życiowa staje się absurdalną sztuką dla sztuki.

W popularnym obecnie mniemaniu, które próbowaliśmy tu opisać, „życie wieczne” – utożsamiane ze szczęściem, spełnieniem i sukcesem — nieuchronnie sprowadza się do zdobycia jak największej ilości pieniędzy, rozgłosu, doznań seksualnych i władzy. Bardzo rzadko przychodzi komuś do głowy pytanie, dlaczego tak wiele osób, które zdobyły te upragnione atrybuty samopotwierdzenia, mija się z sensem życia. Elvis Presley, Marilyn Monroe, Janis Joplin, Jimi Hendrix, John Belushi, Jim Morrison, River Phoenix, Heath Ledger i wielu innych wspięło się na szczyty sławy i popularności jedynie po to, by potem przez lata znieczulać się narkotykami i używkami, nie mogąc znieść ani siebie, ani własnego życia. Skąd taka potrzeba anestezji? Czy ci ludzie odkryli sens i osiągnęli pełnię życia? Czy byli szczęśliwi? Kariery wielkich gwiazd zmuszają do refleksji. Okazuje się, że można stracić duszę, nie przestając odnosić sukcesów.

Znalazłszy się w bezbożnej pustce, Nietzsche jął twierdzić, że jeśli nie ma Boga, to Bogiem jesteśmy my. Odnajdujemy próżny i daremny sens w samopotwierdzeniu: potęga wszystko usprawiedliwia. Karol Marks zaoferował krótkie i fałszywe poczucie spełnienia tym, którzy zdecydują się walczyć o przyszły raj dla robotników, którego sami nigdy nie ujrzą. W latach dwudziestych XX wieku Kurtza z noweli Josepha Conrada pochłonęło Jądro ciemności; bohater opowiadania Franza Kafki, Gregor Samsa, budzi się pewnego dnia i odkrywa, że jest wielkim, tłustym robakiem. Podczas drugiej wojny światowej i po wojnie co wieczór spotykali się smutni, znużeni czekaniem klowni Samuela Becketta. Czekając na Godota, próbowali zabić czas, nim on ich zabije. Jean-Paul Sartre zareagował na pustkę Mdłościami. Bohaterowie Alberta Camusa strzelali do bezpłodnej nicości, znajdując pocieszenie w próżnej arogancji, wołającej „Nie ustąpię!”.

W powszedniejszej wersji tego samego dramatu Willy Loman w sztuce Arthura Millera Śmierć komiwojażera wraz ze swymi dwoma synami próbuje uzasadnić własne istnienie, goniąc za banalnym „amerykańskim snem”. Willy jest święcie przekonany, że „facet, który startuje w biznesie, musi mieć prezencję, tylko taki daleko zajedzie. Jak was będą lubić, to niczego wam nie zabraknie”6. Wystarczy wyglansować buty, uśmiechać się i pewnie ściskać dłonie klientów. W końcu, nękany halucynacjami, bez pracy, Willy za pożyczone pieniądze kupuje polisę ubezpieczeniową i odbiera sobie życie, by jego żona mogła spłacić kredyt zaciągnięty na kupno domu, w którym nikt nie będzie mieszkał. Synowie Willy’ego, Biff i Happy, także bez zastrzeżeń wierzą w amerykański sen. Biff jednak nie radzi sobie z wyzwaniami; po ukończeniu szkoły średniej błąka się to tu, to tam, ima się różnych zajęć, nie stroniąc też od drobnych kradzieży. Próbuje na ranczu pracy, która bardzo mu się podoba; nie potrafi jednak być szczęśliwy, gdyż nie da się w niej dużo zarobić. Happy ma dobrze płatną pracę, lecz idzie do łóżka z narzeczoną swego przyjaciela na tydzień przed ich ślubem. Usprawiedliwia się twierdzeniem, iż wszyscy wokół są tak fałszywi, że ich fałsz burzy jego ideały.

Poznałem kiedyś człowieka, który przyszedł do mnie, skarżąc się, że jest głęboko nieszczęśliwy. Nienawidził pracy, którą wykonywał; jego gniew był zaraźliwy, niszczył jego relacje z żoną i dziećmi. Gdy zapytałem, czy kiedykolwiek był szczęśliwy w pracy, odpowiedział natychmiast: „Oczywiście — na poprzednim stanowisku, z którego mnie awansowano. W poniedziałek nie mogłem się doczekać, kiedy pójdę do pracy”. Zapytałem, ile teraz zarabia; okazało się, że dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. Spytałem jeszcze, ile zarabiał na poprzednim stanowisku. Powiedział, że siedemdziesiąt pięć tysięcy. Zapytałem go, czy mógłby wrócić do dawnej pracy. Spojrzał na mnie zdziwiony. Po namyśle powiedział: „Proponuje ksiądz, bym zrezygnował z piętnastu tysięcy dolarów”. Czy te piętnaście tysięcy go uszczęśliwiało? Czy warto było dla nich narażać małżeństwo? Rozmawialiśmy dwukrotnie przez godzinę. Nie był w stanie zrezygnować z piętnastu tysięcy. „Spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości” (Mk 10, 22).

Członkowie pewnego plemienia afrykańskiego chwytają małpy, które potem zjadają. Drążą w tykwie otwór na tyle duży, że małpa może włożyć do niego rękę, i umieszczają w nim smakowitą przynętę, której zwierzę nie może się oprzeć. Gdy jednak małpa wkłada rękę do środka i chwyta przynętę, okazuje się, że nie może wyciągnąć ręki z przynętą z otworu. Nie chcąc puścić zdobyczy, umiera z głodu. Wielu uczonych sądzi, że małpy są naszymi kuzynami. Rodzinne podobieństwo jest w tym przypadku dość uderzające, zwłaszcza jeśli ludzie rezygnują właśnie z tego, co odróżnia nas od małp, to jest ze zdolności do rezygnacji z zaspokojenia pragnień dla ratowania życia.