ŻYŁ W PEŁNI SWOJĄ WIARĄ!

 

Z Grzegorzem Jakielskim spotkałem się w Niepokalanowie, na pierwszej sobocie miesiąca. Na dzień dobry wręczył mi tomik poezji pt. „Wiersze z nadzieją”, poświęcone Mateuszowi Talbotowi „w podzięce za uratowane życie”.

Dlaczego „za uratowane życie”?

Pod koniec 2016 r. zdiagnozowano u mnie rozległy wrzód dwunastnicy i… wypuszczono ze szpitala. Niestety okazało się, że w krótkim czasie wspomniany wrzód pękł i zaczęła się walka o życie. Kiedy po dwóch operacjach trafiłem obudzony ze śpiączki do izolatki, przychodzili lekarze, patrzyli tylko, co ze mną i wychodzili. Przyszła pani doktor, która znała mnie z wcześniejszego pobytu na oddziale, kiedy zdiagnozowano wrzód i stwierdzono, że jest do zaleczenia.

Zastanawiałem się, co ja tu robię. Dopiero co wybudziłem się ze śpiączki, a lekarze nic mi nie mówią. Więc zapytałem: „Pani doktor, może po znajomości zapytałaby pani, co mi jest i kiedy z tego wyjdę”. Miałem rozcięty brzuch, podłączoną do niego rurę, całą tę aparaturę, jedynie ręką mogłem ruszać. Ale byłem optymistą, wierzyłem, że za kilka dni wyjdę. Pani doktor zapoznała się z dokumentacją, wróciła do mnie, oparła się i mówi: „Panie Grzegorzu, tak ogólnie jest ciężki. Można powiedzieć, że nawet tragiczny”.

Nie rozumiałem, co znaczy stan tragiczny. Spytałem, co się robi w moim stanie. Odpowiedziała, że zazwyczaj się umiera. Życzyła mi miłego dnia i wyszła. Zostawiła mnie z tą wiedzą. Pomyślałem sobie: „No jak «umiera, zaraz wyjmą to wszystko, zaszyją mnie i pójdę do domu”.

Można rzec: proza życia. Skąd więc ta poezja?

Ponieważ mogłem tylko ręką ruszać, sięgnąłem do szafeczki, złapałem notes i zacząłem pisać. Nie wiem czemu. Głupio mówić, że to z Ducha Świętego. Nie wiem, czy to nie byłoby trochę bez pokory, ale w jeden wieczór, leżąc w izolatce, naskrobałem te wszystkie wiersze. Później zadzwoniłem do mamy i powiedziałem jej: „Słuchaj, przyszła pani doktor i powiedziała, że umieram. Czy możesz to wyjaśnić? Bo ja nie mogę iść do lekarzy, nikt do mnie nie przychodzi, leżę w izolatce”. Więc mama na nogach jak z waty pobiegła tych lekarzy szukać. Kiedy przyszła do mnie, powiedziałem: „Mama, masz taki zwitek zabazgranych kartek; nieważne, co to jest. Jeśli z tego wyjdę, to ci powiem. Nie wyrzucaj tego. Nie możesz tego dotykać ani czytać”. No i okazało się, że wyszedłem ze szpitala. Myślę, że dzięki pomocy Sługi Bożego Mateusza Talbota. No i pomyślałem, że może parę egzemplarzy takiego tomiku wydam, takie moje skromne podziękowanie. Nie wiem, co się w chwili śmierci robi, ja akurat zacząłem… pisać wiersze.

Tak. Pomyślałem, że jeśli rzeczywiście doktor ma rację, to coś muszę po sobie zostawić.

Tu nie ma jakichś złotych myśli, ani te rymy nie są jakieś super, ale… płyną z serca.

Tak.

Powiedziałeś, że Mateusz po raz pierwszy dotknął Twojego życia na łóżku szpitalnym, kiedy padła diagnoza. Ale poznałeś go wcześniej.

Pierwszy raz spotkałem Mateusza tutaj, w księgarni w Niepokalanowie, 26 sierpnia 2012 roku. To było wspomnienie Matki Bożej Częstochowskiej. Mieliśmy z rodzicami zwyczaj, że zawsze 15 lub 26 sierpnia przyjeżdżaliśmy do Niepokalanowa. To było zawsze bliskie nam miejsce. W księgarni mama trafiła na książeczkę „Słowo wśród nas”. Tytuł przewodni na okładce brzmiał: „Czuwajmy i bądźmy trzeźwi!” w związku z sierpniem, miesiącem trzeźwości. Zupełnie mnie to nie interesowało. Ale w środku znalazłem artykuł „Święty alkoholik – historia Sługi Bożego Mateusza Talbota”. Temat alkoholizmu był mi w pewien sposób bliski z powodu znajomej osoby, którą pośrednio dotknął ten problem. W artykule była wzmianka, że w Płocku stoi pomnik Sługi Bożego Mateusza Talbota. Ciężko mi mówić, że to Duch Święty mnie natknął, ale czułem przemożną siłę, która ciągnęła mnie do Płocka, aby zobaczyć rzeźbę. Przyjechałem więc do parafii św. Aleksego, gdzie jest jedyny w kraju pomnik tego Sługi Bożego. Podobno jego powstanie było problematyczne, bo nie wszystkim podobało się, że alkoholikowi stawia się pomnik.

Wydawało się niezrozumiałe, że ktoś z nałogiem może zostać świętym?

Tak. Pojechałem, pomodliłem się, ale nie dawała mi spokoju myśl, żeby znowu pojechać do Płocka do pomnika. Pomyślałem, że zabiorę ze sobą rodziców. Pojechaliśmy, ale kościół był zamknięty. Wcześniej w gazetce przeczytałem, że są relikwie trumny Sługi Bożego. Nie dawało mi to spokoju. Obok jest płocki park pamięci, gdzie ofiary smoleńskie są upamiętnione, każda ma swoje drzewo. Chodziliśmy po tym parku, chyba dobry Anioł Stróż mnie prowadził. Tam spotkaliśmy kamieniarza, który coś tworzył. Spytał mnie, czy może w czymś pomóc. Powiedziałem, że chciałbym zobaczyć wnętrze kościoła, nawiedzić relikwie. Kamieniarz poradził, aby iść na plebanie i poprosić proboszcza. Nie wierzyłem, że znajdzie dla mnie czas, ale poszedłem. Powiedziałem, że przyjechałem z Warszawy i chciałbym obejrzeć kościół. Proboszcz przyjął mnie z otwartymi ramionami. Był to ksiądz Zbigniew Kaniecki, który jest duszpasterzem trzeźwości diecezji płockiej i sekretarzem konferencji episkopatu Polski ds. trzeźwości, Ksiądz wysłuchał mnie, otworzył kościół, oprowadził mnie, pokierował do trumienki z relikwiami i na koniec pokazał obrazek, Ponieważ działam w podobnej branży, od razu pomyślałem, że mógłby być lepszy…

że trzeba to poprawić?

Pomyślałem, że sam zrobiłbym lepszy. Wróciłem do Warszawy, znalazłem w internecie wizerunek Mateusza Talbota i zamówiłem sto obrazków według mojego projektu. Trzeba było je zawieźć, więc po raz trzeci zawitałem do Płocka. Tym razem kościół był otwarty, ale nie było księdza. Chciałbym zostawić moje obrazki na ołtarzu z nadzieją, że nikt ich nie ukradnie, i wrócić do mojego życia. Ale znowu coś mi nie dawało spokoju i postanowiłem sprawdzić, czy ksiądz znalazł moje obrazki. Zadzwoniłem do niego i opisałem całą historię: spytałem, czy mnie kojarzy. Odpowiedział, że oczywiście, i że nawet myślał, iż te pozostawione obrazki są ode mnie. I tak się to zaczęło. Jaki był drugi nakład znak zapytania nie większy – 100; później 200 egzemplarzy… okazało się, że jest zapotrzebowanie. Tak. Najpierw zacząłem rozkładać je w kościołach. Zazwyczaj robię taki „desant”, zostawiam i odchodzę. Robię swoje, a Bóg decyduje, czy i do kogo trafią zostawione materiały. Raz tylko przepędzono mnie z katedry, właśnie w Płocku. Pan kościelny dogonił mnie i spytał co zostawiłem. Sam nawet nie spojrzał. To zaangażowanie tak się wzmogło, że ksiądz zaprosił mnie na coroczne spotkanie z Talbotem. Odbywają się wtedy msza w intencji beatyfikacji, później konferencja albo dzielenie się świadectwem, a potem agapa u księdza na plebanii, grill, rozmowy, spotkania. Na początku nie miałem specjalnej ochoty, alkoholicy źle mi się kojarzyli. Z całym szacunkiem dla nich, ale wyobrażałem sobie, że przyjdą jacyś podpici, będzie zadyma i jeszcze dostanę w twarz. Ale okazało się, że to naprawdę wspaniali ludzie. Tak dobrze bawiących się na trzeźwo ludzi do tej pory nie widziałem. Pomimo że sam nigdy nie miałem problemów z alkoholem. Ja nie piję, nikt w rodzinie nie pije. Dla mnie alkoholu może nie być. Nie deklarowałem żadnej krucjaty abstynenckiej, ale kieliszek wódki jest dla mnie nie do wypicia. A oni bawili się wspaniale, że zaczęło mnie to wciągać. Zacząłem szukać informacji o Talbocie. Praktycznie nie ma żadnych. Duszpasterze trzeźwości nie znają tej postaci.

Rzeczywiście Mateusz Talbot nie jest tak znany w Polsce, jak powinien.

Mateusz Talbot nie jest dobrze znany nawet w Irlandii, w rodzinnym Dublinie. W zeszłym roku wysłałem paczkę materiałów po angielsku do Dublina. Napisała do mnie zakrystianka w imieniu swojego proboszcza, który chciałby szerzyć kult Talbota. Okazało się, że w Dublinie nie ma żadnych materiałów o tym Słudze Bożym, więc ja wysłałem je z Polski. To tak, jakby proboszcz z Wadowic napisał do Niemiec: „czy nie macie obrazków z Janem Pawłem?”. Okazało się, że w Dublinie jak pod latarnią – najciemniej. Ale to wszystko jakoś samo z siebie zaczęło się nakręcać. Kiedy zbierałem informacje, ludzie zaczęli do mnie pisać. Najpierw brat zakonnik alkoholik z Koszyc na Słowacji, później pojawiały się kolejne osoby i nastąpił syndrom kuli śnieżnej. Początkowo zamawiałem po 100 obrazków, a teraz całe kartony.

A gdybyś podsumował?

Te 7 lat? Niestety nie jestem w stanie już tego zliczyć, tak duże są to ostatnio ilości. Od zeszłego sierpnia do tegorocznego rozprowadziłem 81 tysięcy samych obrazków i to tylko tych z opisem w języku polskim. Robiłem to praktycznie ze szpitalnego łóżka. A jeszcze dodać trzeba medaliki, breloczki, życiorysy, modlitewniki dla uzależnionych, świece, długopisy, masy dewocjonaliów, i to z kilku różnych wersjach językowych. 

Można powiedzieć, że wprowadzisz nieoficjalne biuro postulacyjne.

Troszkę niestety tak.

Domyślam się, że wśród urzędników kościelnych nie znalazł się chyba nikt, kto włożyłby w to tyle serca i czasu, nie mówiąc o środkach materialnych.

Mam kontakt z wicepostulatorem procesu beatyfikacyjnego, w oficjalnym postulacyjnym biurze niewiele się dzieje. W 2014 r. w Watykanie badano cud za wstawiennictwem Sługi Bożego Mateusza Talbota, ale nie został uznany.

Ludzie jednak potrzebują Mateusza Talbota jako inspiracji do przemiany życia, skoro jest takie zainteresowanie obrazkami z jego wizerunkiem. Jego postać szczególnie przemawia do osób, które mają w rodzinie problem alkoholowy.

Takich ludzi jest sporo. Możemy mówić również o innych uzależnieniach, bo Talbot miał także problem z fajką. Palił tytoń i nawet rzucił go po nawróceniu. Najpierw odstawił alkohol, później fajkę. Mawiał nawet, że fajkę trudniej było rzucić. Mawiał także, że łatwiej jest kogoś z grobu do życia przywrócić, niż rzucić alkohol.

Tyle obrazków „idzie” w Polskę – czy są informacje zwrotne o osobach, które pogłębiają nabożeństwo do Mateusza Talbota; które on inspiruje do zmiany życia? Czy można takie świadectwa przedstawić?

Dostaję informacje – najczęściej w postaci komentarzy na Facebooku – że są osoby, które rzucają nałóg. Konkretnymi świadectwami jeszcze nie dysponuję. Czasem starałem się dowiedzieć czegoś więcej, ale nie naciskałem, bo to prywatne i trudne przecież sprawy. Nie każdy też będzie chciał zdradzić mi swoje przeżycia.

Mam znajomego, księdza Leszka, nawet żartowaliśmy, że moglibyśmy założyć biuro postulacyjne gdzieś w Polsce. Ksiądz byłby postulatorem, ja odnalazłbym cud za wstawiennictwem Mateusza Talbota. Otrzymane łaski należy oczywiście zgłaszać do wicepostulatora. Nawet mój przypadek od strony medycznej nie jest łatwy do wyjaśnienia.

Dlaczego?

Jest w mojej historii przynajmniej osiem śmiertelnych chorób, które przeżyłem po pęknięciu wrzodu, a wystarczyłaby jedna, by pozbawić mnie życia. Nie powinienem żyć, biorąc pod uwagę moją dokumentację medyczną.

Może to jest właśnie cud potrzebny do beatyfikacji Mateusza Talbota?

Na pewno jest to niezwykłe. Ponieważ z pokorą podchodzę do kwestii związanych z religią, trudno mi samemu stwierdzić, że spotkał mnie cud. Gdyby komisja ustaliła jednak, że to był cud, tobym to przyjął.

Będąc w izolatce po dwóch operacjach, poznałem wspaniałą siostrę Barbarę, franciszkankę od cierpiących, pracującą na oddziale kardiologii. Pomagała mi kolportować materiały poświęcone Mateuszowi Talbotowi, kiedy ja nie mogłem tego robić. Tata mi je przywoził, ja chowałem je pod łóżkiem, a potem przekazywałem siostrze Basi. I muszę powiedzieć, że z tej izolatki wysłałem w świat najwięcej materiałów. Śmiałem się, że jestem trochę jak ojciec Kolbe, który ponoć podczas chorowania na gruźlicę rozdawał w sanatorium cudowne medaliki. A ja, gdzie tylko mogłem, starałem się dawać obrazki.

Czasem myślę, że gdyby nie choroba, nie poznałbym mojej narzeczonej, bo nie dowiedziałaby się o mnie z artykułu. Nie poznałbym siostry Basi ani księdza Leszka. Największego cierpienia doznawałem w szpitalu, kiedy nie mogłem sam światła zgasić. Samą chorobę przyjąłem z pokorą. Kiedy siostra Basia pierwszy raz poszła do lekarzy dowiedzieć się o moim stanie zdrowia, usłyszała: „Parę godzin i po problemie”. Po roku usłyszałem od pewnego lekarza, że przez 35 lat kariery medycznej nie widział pacjenta tak wyniszczonego jak ja. W skali medycznej miałem wyniki takie jak u zmarłego,

Dostałeś drugie życie.

Można tak powiedzieć.

Czy trzeba lepszego dowodu na to, że Mateusz Talbot dał Ci zdrowie, aby mieć w Tobie pomocnika?

Teraz się boję, że żyję na kredyt, i to taki wielki. Muszę go jakoś spłacić, żeby się nie lenić, żeby wszystko zrobić, bo później nie będę z jednego, ale z „dwóch żyć” rozliczony. Nie uważam, żebym robił coś super; żeby to się nadawało na wywiad. Myślę, że każdy by działał jeszcze lepiej.

Postanowiłeś jednak pójść dalej. Skąd pomysł na książkę?

Materiały o nim zbierałem przez bardzo długi czas. Robiłem to dla siebie, chciałem jak najwięcej o nim wiedzieć. Zacząłem sprowadzać książki z zagranicy, robić sobie bazę materiałów. Potem pomyślałem, że szkoda, żeby to u mnie leżało; mam książki z 1936 r., niektóre bardzo zniszczone, ale udało się gdzieś je zdobyć. Szkoda, żeby miały się zmarnować.

Nie mówię, że jestem ekspertem na temat Mateusza Talbota, ale ostatnie wydawnictwa zmobilizowały mnie do tego, by przygotować rzetelną książkę, taką, do której napisania potrzeba nakładu pracy i czasu. A obecnie pisze się książki byle jak, byle szybciej, reklamując, że są najbardziej szczegółowe. Czytelnik niestety może się na to złapać; przeczyta informacje czasem zupełnie oderwane od faktów i co mnie najbardziej boli, nie pozna dokładnie życia Mateusza Talbota, a jedynie zmyślone opowieści.

Zbierałem materiały siedem lat, dwa lata pisałem. W porównaniu z wszystkimi książkami, które mam o Talbocie, mogę z odpowiedzialnością powiedzieć, że moja książka jest najrzetelniejsza, najbardziej szczegółowo opowiada o moim bohaterze. Nawet w publikacjach amerykańskich nie spotkałem się z większą liczbą detali, takich jak pogoda czy kolor marynarki Mateusza Talbota w dniu jego śmierci. Docieranie do takich informacji było jak praca detektywistyczna. Założyłem sobie, że ani jedno zdanie nie będzie pochodziło ode mnie. Wszystko miało być potwierdzone ze źródeł.

Pomyślałem: „Wreszcie mam te materiały, muszę napisać coś lepszego”. Zacząłem pisać. Wtedy jeszcze przebywałem w szpitalach, przez półtora roku byłem karmiony pozajelitowo i przez pół roku absolutnie nic do ust nie mogłem wziąć. To był post. Księża się śmiali, że oni w piątek poszczą – trochę wody i chleba, a ja przez pół roku nie miałem w ustach nic, bo było zagrożenie, że puszczą szwy z drugiej operacji. Lekarze powiedzieli, że gdybym coś zjadł, to nawet nie byłoby warto wzywać karetki. Miałem 30 kg wagi przy 182 cm wzrostu.

Dopełnia to dramatyzmu tej całej historii.

Od nowa musiałem się nauczyć oddychania, jedzenia, chodzenia – praktycznie wszystkiego…

Widać tu ogrom cierpienia.

Tak sobie mówię, że powiem tam w górze, że jeśli cierpienie – to chociaż dla Talbota. Głupio byłoby się dowiedzieć, że się nacierpiałem i nic z tego nie wynikło. Nie dla mnie, ale dla kogoś. Chociaż mówiąc między nami, nie było tak źle. Nie wiem, może jestem optymistą. Mówię, że to była taka troszkę większa grypa.

To chyba rzeczywiście skrajny optymizm.

Przez siedem lat mojej działalności dla Mateusza Talbota uzbierało się trochę kontaktów. Śmieję się czasem, że obecnie znam więcej alkoholików niż niepijących. Praktycznie w większości krajów na świecie mam znajomych alkoholików, z niektórymi wiążą mnie serdeczne przyjaźnie. Gdy rozpocząłem badanie życia Mateusza, zaniepokoiło mnie to, że często informacje o jego życiu były różne w różnych źródłach. Niektóre podawały, że jego ojciec był alkoholikiem, inne, że abstynentem. Chyba od tego zacząłem swoje dociekanie, jak było naprawdę. Badałem dostępne źródła, starałem się dotrzeć do archiwów, udało mi się porozumieć z żyjącymi członkami rodziny Mateusza.

W trakcie pisania książki najbardziej odkrywcze było dla mnie to, że Mateusz Talbot żył w pełni swoją wiarą. Jego relacja z Bogiem była czymś niesamowitym. Nie robił niczego na pokaz, wszystko w skrytości. Zapewne jest wiele faktów z jego życia, o których wiedzą tylko on i Bóg. Wszystkie inne, do których udało mi się dotrzeć, opisałem w książce.

Pisząc ją, nie myślałem o tym, by trafiła tylko do alkoholików. Jego życie może być przykładem dla uzależnionych nie tylko od alkoholu. A także dla tych, którzy otrzymali łaskę wolności od uzależnień. Każdy może znaleźć w jego życiu coś, co może zainspirować do bycia lepszym np. jego zwyczaj codziennej Eucharystii przed pracą, modlitwy na Anioł Pański w południe, gdy przerywał swoje zajęcia; może dawanie świadectwa kolegom z pracy.

Ostatni świadek życia Mateusza Talbota zmarł w 1985 roku. Jest to dla mnie znacząca data, rok moich narodzin. Może dlatego, by chociaż trochę zaświadczyć o życiu Mateusza Talbota?

Widzę, że nosisz na palcu różaniec. Co on dla Ciebie znaczy?

Mam kolekcję różańców. Uwielbiam je. Z każdej wyprawy przywożę jeden. Ale to wymiar materialny. Jeśli chodzi o modlitwę, to staram się, ale jestem tylko człowiekiem. Chyba nie potrafię się dobrze modlić. Ale chcę. Jak to gdzieś ksiądz powiedział: różaniec to jakby dziecko 50 razy powiedziało: „Mama, mama, mama”. I dlatego jest najbliższą mi modlitwą, głównie dzięki ojcu Kolbemu. Taką, którą jestem w stanie odmawiać. Nawet jeśli mam zajętą głowę.

A to jest odkrywcze. Czasami brakuje inspiracji, żeby się pomodlić, a to jest gotowe rozwiązanie.

Marzą mi się koraliki w kolorze moro, bo różaniec to walka. Nie wiem, czy to matka Teresa z Kalkuty, czy ojciec Kolbe powiedział, że różaniec to takie strzelanie do Szatana. Kilka razy modliłem się nowenną pompejańską. Część intencji się spełniła, w spełnienie innej części wierzę, gdyż Matka Boża powiedziała, że modlitwa nie zostanie niewysłuchana. Moja narzeczona jest owocem nowenny pompejańskiej. Trzy razy modliłem się nią o dobrą dziewczynę, która w przyszłości zostanie moją żoną. I się spełniło. Ale obojętne, czy się pomodlę, zawsze muszę mieć z sobą różaniec.

Przedruk z: „Królowa Różańca Świętego” nr 5 (40) 2019
fot. Marek Woś, krolowa.pl

 

GRZEGORZ JAKIELSKI

WIERSZE Z NADZIEJĄ…

 

Czcigodnemu Słudze Bożemu Mateuszowi Talbotowi w podziękowaniu za uratowanie życia.
Kochanym Rodzicom
Grzegorz

*

Mateuszu Talbocie, módl się za nami

Za czym oni tak pędzą?
Za czym oni tak gnają?
Czyżby do Miłosierdzia
aż tak prędko podążają?

Jak Mateusz Talbot,
alkoholik znany.
Pewnego razu przez kolegów wyśmiany.

Wrócił do domu trzeźwy,
od wielu lat nie był pijany.

I powiedział mamie,
już pora na zmiany!

Tej która wiele za niego się modliła
i łaskę trzeźwości po latach wyprosiła.

Mateuszu Talbocie, teraz Ciebie błagamy,
oręduj w trzeźwości, módl się za nami!

*

Przyszły święty

Mateuszu Talbocie, przyszły święty,
przez wielu kolegów po nawróceniu wyklęty.
Ty, który dnia pewnego prosiłeś
„postaw drinka mój dobry kolego”.

Od kolegi z baru usłyszałeś wtedy,
„nie znam Cię świnio”,
odszedł, zostawił i stał się cud.

Cała Łaska Boga na Ciebie spłynęła,
zabrała uczucie, że wódka jedyna.

Oddała po latach matce swego syna.
I ponad czterdzieści lat już do tego nie wracałeś.
Podjąłeś walkę, nie piłeś, wygrałeś!

*

Jeden dzień

Jeden dzień by odmienić swe życie.
Jeden dzień by porzucić picie.
Jeden dzień to dużo czy mało?
Jeden dzień by odrzucić wszystko co latami bolało.
Jeden dzień uwierz w to teraz skrycie.
Jeden dzień by jak Mateusz odmienić swe życie.

*

Nieład

Mateuszu Talbocie,
wzorze i przykładzie.
Pomóż nam uporządkować
nasze życie w nieładzie.

*

Lat wiele

Lat wiele, tyle litrów nałogu,
co by teraz powiedzieć Bogu?
Jak stanąć przed nim w uczciwej postawie?
Piłem, zostawiam, ja to naprawię.
Jak Mateusz Talbot alkoholik, przyszły święty.
Nałogiem zgubnym na wiele lat dotknięty.
Prosimy Cię Boże nałogiem dotknięci,
uświęć naszą wolę, błogosław nasze chęci.
Aż dnia pewnego gdy się to stanie,
spotkamy Mateusza u wrót niebieskich bramie.

*

16 lat picia

Wiele lat picia, skutki zgubne…
Prosimy Mateusza o łaski, o siły.
By nasze ciała w grzechu nie gniły.
Gdy tylko się zwrócisz, na pewno pomoże.
I wnet uprosi Ci wielkie Łaski Boże.
I ja zwracam się także do niego,
proszę Ty także, zaufaj kolego!

*

Wybieram

Wybieram świętość,
wybieram życie.
Jak Mateusz Talbot
w trzeźwości swe życie.

*

Moja droga

Moja droga, to trzeźwa droga.
Razem z Talbotem zmierzając do Boga.

*

Już niebawem

Już niebawem, za czas pewny.
Nasz Matt Talbot będzie świętym.
Wtedy wszyscy się spotkamy,
Chwałę Bogu, cześć oddamy.