W im większej jesteśmy zażyłości z Ćwiczeniami duchownymi, tym bardziej uderza nas zaufanie, jakie Ignacy pokłada w słowie. W kulminacyjnym momencie modlitwy nie proponuje on milczenia czy rozumowej refleksji, ale rozmowę, „tak jakby przyjaciel mówił do przyjaciela albo sługa do pana swego” (Ćd 54).
Rozmowa ta jest w rzeczy samej konwersacją, bliskim kontaktem przy pomocy słów. Ignacy w stosownym miejscu swoich Ćwiczeń proponuje jako sposób modlitwy kontemplowanie, smakowanie znaczenia każdego słowa i delektowanie się nim tak długo, jak długo trwać będzie pobożne uczucie. Twierdzi bowiem, że takie potraktowanie na przykład słowa „Ojcze” doprowadzić może do rzeczywistego spotkania z Tym, który jest naszym Ojcem.
Trzeba mieć wielkie zaufanie do słowa jako narzędzia pomocnego w spotykaniu Boga. Toteż na samym końcu Ćwiczeń, podtrzymując w pełni zasadę, że „miłość winno się zakładać więcej na czynach niż na słowach” (Ćd 230), Kontemplację [pomocną] do uzyskania miłości Ignacy nakazuje rozpocząć od modlitwy ustnej, od formuły skomponowanej ze słów wyrażających chęć ofiarowania się z pełnym zaangażowania sercem: „Zabierz, Panie, i przyjmij…” (Ćd 234).
Czy owo zaufanie do słowa, jeśli chodzi o możliwość spotkania przez nie Boga, można uzasadnić? Nie jest to oczywiste. Niektóre szkoły mistyki w Azji są przekonane, że słowo może być przeszkodą, dlatego trzeba je eliminować, bo „ten, kto wie, nie mówi, a kto mówi, nie wie”. W tego typu mistyce robi się wszystko, by okiełznać ludzką mowę, która może jedynie zafałszować rzeczywistość i uniemożliwić prawdziwe spotkanie.
Tę nieufność, albo przynajmniej rezerwę, można spotkać również w szkołach duchowości chrześcijańskiej. Mistrz słowa, św. Augustyn, zmuszony był wyznać, że język mówi to, co potrafi, natomiast reszta jest rzeczą serca, by to zrozumieć. Jako przykład podaje św. Jana, który wśród Ewangelistów wydaje się najbardziej wyrafinowany i precyzyjny we władaniu językiem, gdy mówi o tajemnicy Wcielonego Słowa. Według św. Augustyna Jan nie mówił o tym, co jest, lecz powiedział to, co mógł powiedzieć, był bowiem tylko człowiekiem mówiącym o Bogu, człowiekiem bez wątpienia natchnionym przez Boga, ale tylko człowiekiem. Owo wyznanie ludzkiej nieudolności w mówieniu o tajemnicy Boga i radę, by uczcić milczeniem to, co niewypowiedziane, kończy Augustyn modlitwą: „Kiedy posiądziemy Ciebie, ustaną słowa, które mnożymy bezskutecznie, żeby Cię posiąść…”.
Czyżby Ignacy, który tak bardzo był przekonany, że Deus semper maior („Bóg zawsze większy”), nie powinien rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny, że aby naprawdę spotkać Boga, trzeba przekroczyć granicę słów i języka? Tymczasem modlitwę ustną uważa on za integralną część Ćwiczeń duchownych i sugeruje, by kontemplacje kończyć zawsze odmówieniem Ojcze nasz.
Ignacy o sobie
Trzeba było wielu lat nalegań mnóstwa osób, zanim Ignacy zdecydował się opowiedzieć o swoim życiu. Dopiero w 1553 roku zaczął „dyktować maszerując” ojcu Ludwikowi Gonsalvesowi da Cámara, który zapamiętywał jego słowa, by je później, zgodnie z ówczesnym zwyczajem, zapisać. W sposobie udzielania tego wywiadu należy zauważyć dwie cechy. Najpierw „mówił on tak, że było widać, iż to Bóg ukazał mu jasno, że powinien to robić”. Dla Ignacego słowo ma swoją wagę. Nie troszcząc się wiele o styl, miał na uwadze zawsze to, co mówił w obecności Boga. Stąd druga cecha odnotowana przez ojca Ludwika: „Starałem się usilnie nie pisać ani jednego słowa, którego bym nie usłyszał z ust Ojca. A co do treści, jeżeli się obawiam, żem w czym uchybił, to w tym, że nie chcąc odbiegać od słów Ojca, nie zawsze mogłem dobrze oddać siłę niektórych jego wyrażeń”(L. G. da Cámara).
Wbrew granicom zakreślonym przez stylistykę wywiadu, Ignacy nie opowiada historyjek, anegdot czy ciekawostek ze swojego życia, ale przez roztropny dobór słów i inspirujące je natchnienie – „siłę” – przekazuje doświadczenie zażyłości z Bogiem, który wkroczył gwałtownie w jego życie i, zmieniając mu plany, znalazł się u początków wszystkich relacjonowanych wydarzeń. Dziś wiele osób, inspirując się siłą jego słów, doświadcza obecności Boga na swój sposób. Sam Ignacy jest dla nich postacią godną zainteresowania, ale tylko o tyle, by zobaczyć drogi, po jakich Bóg go prowadził. Ignacy bowiem nie usiłuje opowiadać o sobie ani tym bardziej podawać siebie za wzór. Jego słowa przekazują i sugerują drogę do Boga, którą każdy może się posłużyć, by spotkać się z Nim osobiście. Stwierdzenie to zakłada, że autobiografię Ignacego mamy czytać nie jako zbiór nowinek, ale jako zespół opowiadań, z których każde rzuca światło na współpracę z Bogiem w najbardziej zwyczajnych wydarzeniach życia.
Z dosyć pokaźnego zbioru rękopisów Ignacego zachował się jedynie jeden fragment: dwa zeszyty nazwane Dziennikiem Duchownym. Dla naszych rozważań najważniejsze jest świadectwo z piątku 7 marca 1544 roku. Ignacy celebrował wtedy Mszę o Przenajświętszej Trójcy, rozpoczynając ją od słów: Beata sit Sancta Trinitas („Niech będzie błogosławiona Przenajświętsza Trójca”). Czuł wówczas wielką pobożność, a nawet jakąś „nową pobożność”. Trójca Święta złożyła mu „wizytę”. Ignacy chętnie wybiera to bogate biblijnie wyrażenie – „Bóg nawiedza swój lud” – żeby wyrazić niewyrażalne doświadczenie. Idzie nawet dalej: „Umysł mój nie wznosił się aż do Osób Boskich […], lecz odczuwałem wewnętrzne nawiedzenie”.
Jeśli chcemy, by to doświadczenie inspirowało również nas, musimy je odnieść do kontekstu Dziennika Ignacego. Ogarnięty wzruszeniem na dźwięk takiego czy innego słowa Ignacy nie potrafił niejednokrotnie kontynuować czytania. Miał trudności, by wypowiedzieć In nomine Patris… Aby w pełni zrozumieć Ignacego, musimy zaznaczyć, że dla niego słowo to tyle samo, co oznaczony przez nie przedmiot. Nasi przodkowie żyjący w lasach nie ważyli się nazywać niedźwiedzia niedźwiedziem, z obawy przed przywoływaniem go przez sam fakt wypowiedzenia jego imienia. Mówili więc: „brunatny”. W wielu kulturach nie istniało imię Boga, dzięki czemu nie zachodziła obawa nadużycia go: imię Boga jest Bogiem. Utożsamiając imię z osobą, lud Boży nie powinien był go wymawiać i dlatego używano wyrażenia „Pan”. To tabu istnieje także i dziś. Współczesny człowiek nie mógłby skandalizować czy bluźnić, gdyby nie istniała pewna liczba zakazanych słów.
Ludzka skłonność utożsamiania imienia z tym, co ono oznacza, jest dość charakterystyczna dla czasów Ignacego. W Dzienniku Duchownym pisał: „Przy każdym słowie, kiedy wymawiałem imię Boga, Pana itd., wydawało mi się, że mię przenika bardzo głęboko uszanowanie i pokora pełna czci tak przedziwnej, że nie da się jej wytłumaczyć”. W tym wyznaniu Ignacy mimochodem podkreślił, że słowo jest dla niego jakby punktem wyjścia dla mistycznego doświadczenia, którego potem nie da się już wyrazić słowami.
Według Dziennika Duchownego punkt wyjścia dla mistycznych doświadczeń Ignacego stanowią jednak nie tylko słowa tekstów liturgicznych czy formuł modlitewnych. W niedzielę 30 marca 1544 roku Ignacy prosił: „Daj mi pokorę miłosną, a także cześć i uszanowanie” i nie przestając powtarzać tych słów, otrzymywał w nich, jak sam mówi, nowe nawiedzenia. Tak samo ma się rzecz z prośbą o potwierdzenie jego decyzji, dotyczącej ubóstwa w Towarzystwie: „Trójco Święta, utwierdź mię! […] Z wielką siłą i pobożnością, i ze łzami powtarzałem to wiele razy i głęboko to odczuwałem w duszy”. Podobnie było, gdy mówił do szatana: „Odpowiedziałem bez żadnego zaniepokojenia, jak w sprawie już przezwyciężonej: Idź precz na swoje miejsce!”. Zatem słowa jednoczyły go z Bogiem. Ignacy umiał też dobrze powierzyć to doświadczenie słowu pisanemu: „Kiedym to potem odczytywał i sądziłem, żem to dobrze napisał, znów naszła mnie nowa pobożność”; „widziałem to w taki sposób, że nie można tego opisać, jak i inne rzeczy nie dadzą się wyrazić”.