Anna Bednarkiewicz: Wieczne życie, cielesna nieśmiertelność pobudza ludzką wyobraźnię od lat. Wielu oddałoby fortunę, by uzyskać nieśmiertelność, a chrześcijanie mieliby w pakiecie, że tak powiem, otrzymać przepustkę na życie wieczne? O czym mówi zmartwychwstanie?
Ks. Grzegorz Strzelczyk: O świecie. Przede wszystkim zmartwychwstanie ciała to jest komunikat: materia jest dobra. My chyba rzadko idziemy w tę stronę. Zmartwychwstanie, którego oczekujemy w wyznaniu wiary nie jest tylko zmartwychwstaniem, ono wiąże się ze zmianą całego wszechświata. Materia jest dobra, jest od Boga zamierzona i nasza wieczność jest wiecznością w materii − w jakimś jej rodzaju, niekoniecznie takim, jaki znamy tutaj. Przemiana rzeczywistości jest wyraźnie obecna w wątkach eschatologicznych Nowego Testamentu, choć różne kultury mają tendencję, by uciekać od ciała, by duchowość postawić w opozycji.
I dlatego podstawowym pytaniem jest to, czy chrześcijanin ma ciało, czy jest ciałem. Czy współcześni chrześcijanie nie za bardzo poddali się perspektywie, w której bardziej mają ciało, niż nim są?
Myślę, że problemem jest to, że „współczesny chrześcijanin” bywa posiadany przez ciało bardziej, niż je posiada. Jestem ciałem i to w tak głębokim sensie, że wszystkie moje akty duchowe są spełniane ciałem. Jak się modlę, to mi się jakieś elektrony przemieszczają w mózgu – to jest trochę bioelektroniki i ja się modlę! W związku z tym to cielesność jest absolutnie w punkcie wyjścia duchowości.
Jaka jest więc relacja ciała ziemskiego do ciała zmartwychwstałego?
Odwzorowuje ją ciągłość. Ciało przed zmartwychwstaniem i po zmartwychwstaniu to jest ciało tej samej osoby i one są jakoś kompatybilne. Wszystko, co wiemy o tym ciele ostatecznym, wiemy tak naprawdę ze zmartwychwstania Chrystusa, które jest jakby zmartwychwstaniem jeszcze niedokończonym. On zmartwychwstaje tutaj, jeszcze nie w warunkach świata przemienionego, w związku z tym On jest już jedną nogą tam, a świat za nim nie nadąża. To pokazuje Ewangelia − On pojawia się i znika, robi jakieś dziwne rzeczy z tym ciałem – uczniowie raz Go nie poznają, raz poznają. A z drugiej strony – je ryby i one nie przelatują przez Niego.
Czy więc nasze ciało po zmartwychwstaniu będzie takim właśnie ciałem Chrystusowym, jak pisał Św. Paweł, „ciałem duchowym”? Tylko co to dla nas znaczy? Czy mowa o jakimś skoku jakościowym?
Dokładnie w takich kategoriach to trzeba rozpatrywać. Zmartwychwstanie Chrystusa to początek przemienienia całej materii i ten proces dokonuje się prawdopodobnie głównie eucharystycznie. Proszę zwrócić uwagę, że w momencie, w którym celebrujemy Eucharystię, obecność Zmartwychwstałego Chrystusa przejawia się w sposób materialnie niepoprawny – w chwili przeistoczenia materia staje się czymś innym, niż się wydaje, że jest. Ojcowie Kościoła, mówiąc o spożywaniu Eucharystii, o spożywaniu Chrystusa, zwracają uwagę na ciekawą rzecz: normalny pokarm ulega zniszczeniu i wbudowany w nas staje się nami, natomiast w przypadku Chrystusa spożywamy niezniszczalne – w związku z tym, to nie pokarm w nas się przemienia, tylko odwrotnie: przemienia nas. Myślę, że mamy tutaj tę trzecią jakość.
Czy przyjmując jedność cielesno-duchową możemy powiedzieć, że grzechy odkładają się nie tylko na duszy, ale i na ciele – jak w książce Wilde’a „Portret Doriana Graya”, gdzie każdy czyn młodzieńca zmieniał jego obraz?
Zbudowaliśmy wiele teorii, które w opozycji stawiają ciało i ducha. Chrystus mówi przecież, że to nie z ciała pochodzą złe rzeczy, tylko z wnętrza człowieka. To, co złe, idzie z woli, z wolności człowieka, a nie z ciała. Ewentualnie poprzez ciało wychodzi na zewnątrz. Zmartwychwstanie o tej jedności musi nam ciągle przypominać. Jeżeli robimy z ciała narzędzie grzechu, to spychamy odpowiedzialność własnej wolności na ciało: „ja bym wprawdzie chciał popościć, ale ciało mi nie pozwala, jest takie słabe”!
Skoro po zmartwychwstaniu to nie będzie to samo ciało, może nie musimy się martwić grzechem ani dbać o ciało?
Zmartwychwstanie mówi tak: ja się nie muszę martwić o swoje ciało, mogę je wydać za bliźniego, aż do jego utraty. Jestem powołany do tego, żeby służyć, nawet kosztem siebie i utraty swego życia. I to w ogóle nie jest problem dla chrześcijanina.
Czyli znowu wracamy do tego, że dla chrześcijanina ciało jest czymś gorszym, podległym?
Nie, bo materia, jak wszystko inne, jest powierzona mojej wolności i moje ciało też jest częścią tej wolności. Oczywiście, ono ma swoje uwarunkowania, ale gdy chcę służyć bliźniemu, to ja się nie muszę przejmować, że to mnie będzie kosztować na poziomie ciała… Że szybciej umrę, bo pracowałem w wolontariacie, a mogłem wtedy leżeć i dbać o swoje zdrowie. I co z tego, że ja szybciej umrę? W perspektywie zmartwychwstania ciała właśnie, to się relatywizuje, przestaje mieć takie znaczenie! I to nie jest kwestia deprecjacji ciała, ale powiedzenia: człowieku spokojnie, nie musisz drżeć o swoje ciało, o swoje życie, bo jest perspektywa znacznie większa i znacznie dłuższa przed tobą.
Czy to naprawdę nie stwarza dla chrześcijanina wrażenia, że ciało jest nieważne – owszem, dzięki niemu wstaję, jem, tworzę z innymi relacje, ale to modlitwa jest podstawą, a ciało jest gdzieś tam, z boku?
Ależ wcale nie. Jeżeli ciało jest interfejsem do drugiego – tą przestrzenią, która w ogóle umożliwia relację – to nie ma mnie wobec drugiego bez mojego ciała. Jakość komunikacji, tego, jak ja jestem wobec drugiego zależy również od formy, w której utrzymuję swoje ciało. Nie będę mógł rozumnie wydać się na służbę bliźniemu, jeżeli przez własne zaniedbanie zachoruję na jakąś durną chorobę i umrę. Trzeba szukać równowagi właśnie ze względu na drugiego. Miłość bliźniego przynagla nas z jednej strony do tego, żeby się nie przejmować nadmiernie ciałem, bo jak je szybko stracimy, to też nic wielkiego się nie stanie, a z drugiej strony ta sama miłość bliźniego przynagla do tego, byśmy to ciało utrzymywali w jak najlepszym stanie, bo jeżeli ono będzie niedomagać, to niedomagać będzie nasza modlitwa, nasze relacje z bliźnimi. Jak ktoś był kiedyś chory, to wie jak bardzo staje się wtedy egoistyczny.
W takim razie, czy można powiedzieć, że chrześcijaństwo wypowiada wielkie „TAK” dla operacji plastycznych, które, w mniemaniu kobiet ich dokonujących, są przecież robione z miłości, by być bardziej kobiecą dla męża?
Potrafię wyobrazić sobie, że ktoś oddaje nerkę drugiemu, natomiast mniej to, że ktoś wstrzykuje sobie botox w policzki. Tu trzeba mierzyć faktyczne dobro, które się dzieje, i to, czy ono się rzeczywiście dzieje. Czy takie upiększanie się dla kogoś faktycznie buduje jakieś dobro, czy może buduje pewien miraż dobra – to tu jest pytanie! Czy jest po to, by się rzeczywiście coś wielkiego stało, czy po to, żebyśmy poudawali przed sobą? To jest kwestia fundamentalna, czy w ostatecznym rozrachunku ciało nie służy czasem do kłamstwa? Bo jedną z właściwości ciała jest ukrywanie nas przed drugimi. Możemy się ciałem zamaskować, w ciele się schować. Zresztą, jak się czyta opis biblijny, to logika ukrywania się jest związana z grzechem. Ciało nas ciągle zabezpiecza przed drugim; nie mogę na przykład wejść myślami do myśli drugiego, w związku z czym on jest bezpieczniejszy, schowany w swym ciele.
Bardzo ciekawie tę kwestię widział Nowosielski, który twierdził, że w raju to nie samoświadomość nagości była kłopotem. Szata, według niego, pojawia się wraz z grzesznością, bo człowiek posiadł wolę bycia szlachetniejszym, niż jest. Szata ma więc pomóc udawać kogoś lepszego, niż się jest. A jak to będzie po naszym zmartwychwstaniu – czy będąc w pełni sobą będziemy w związku z tym nadzy?
To zależy od tego, jak odczytamy biblijny opis pierwszych ludzi: czy ich nagość jest czymś dosłownym, czy jest raczej brakiem ukrycia? Teraz mamy tendencję do ukrywania się i budowania awatarów. I to chyba umrze po zmartwychwstaniu. Czyli ja jako ten, któremu przebaczono i który przebaczył, ostatecznie nie będę się czuł zagrożony przez bliźniego. W związku z tym nie będę musiał projektować mego awatara, żeby się komunikował z drugim, ja będę mógł się odsłonić bez lęku. Po sądzie ostatecznym będziemy, zdaję się, wszystko o wszystkich wiedzieć…