Tekst pochodzi z kwartalnika Życie Duchowe, ZIMA 61/2010

„Zmuszanie do przyjęcia chrztu, procesy kacerskie i palenie żywcem na stosie, noce św. Bartłomieja, podboje obcych kontynentów ogniem i mieczem, by przy okazji brutalnego wyzysku zanieść tam również religię krzyża i miłości, niepożądane i zupełnie głupie ingerencje w problemy rozwijających się nauk przyrodniczych, skazywanie na banicje i klątwy rzucane przez władzę duchowną, która działała jak władza polityczna i za taką chciała być uznawana” (H. U. Von Balthasar). Jeszcze na początku zeszłego stulecia opublikowanie podobnej wiązanki oskarżeń wywołałoby łatwą do przewidzenia reakcję prasy katolickiej, a zapewne i władz kościelnych, skoro autor cytowanej wypowiedzi był księdzem. Jednak szwajcarski teolog Hans Urs von Balthasar, który pisał te słowa w roku 1965, w roku zakończenia Soboru Watykańskiego II, wzywając do uznania swoich grzechów, by przezwyciężyć „balast po zmarłych”, dożył spełnienia swojego postulatu. Od Ojca Świętego Jana Pawła II otrzymał nawet kapelusz kardynalski.

Oczyszczanie pamięci

Przepraszanie po wiekach – na przykład za krzywdy wyrządzone Indianom i Murzynom w Ameryce, aborygenom w Australii, nie mówiąc o zbrodniach czasu drugiej wojny światowej – zyskało pod koniec XX wieku na tyle szerokie zrozumienie, że sięgnęli po nie zarówno przywódcy różnych Kościołów, jak i politycy – i to bez odwoływania się do poczucia winy zbiorowej czy dziedzicznej. Do poczucia tożsamości i kontynuacji przestali ludziom wystarczać bohaterowie narodowi, święci czy reformatorzy oraz związany z nimi idealny wizerunek własnego państwa, narodu czy wyznania. Zaczęto rozumieć, że zbrodnie czy podłości poprzedników mają wpływ także na późniejsze pokolenia i nie jest to wyłącznie sprawa czasów minionych. Skoro chlubimy się dawnymi dokonaniami, to czemu nie wstydzić się za popełnione zło? Skoro solidarność dumy, to czemu nie solidarność odpowiedzialności? Zwłaszcza gdy do dziś bolą blizny po tamtych ranach – gdy trwają podziały, funkcjonują stereotypy, ożywają uprzedzenia, a tu i ówdzie powracają upiory nienawiści.

Już w 1920 roku anglikańscy biskupi zebrani na konferencji w Lambeth uznali współodpowiedzialność swoich przodków za rozłam chrześcijaństwa zachodniego w XVI wieku. W tym czasie w Kościele katolickim ciągle obowiązywało stanowisko apologetyki, kierującej się wskazaniami papieży, zwłaszcza Grzegorza XVI, który w encyklice Mirari vos stwierdził, że jest „pozbawione sensu i obraźliwe dla Kościoła proponowanie jakiejś odnowy i uzdrowienia […] zupełnie jakby uznawało się Kościół za podatny na wady, zatajenia lub inne tego typu niedoskonałości”. Jeszcze w 1949 roku instrukcja Świętego Oficjum ostrzegała: „Niech nikt nie próbuje przeinaczać historii przeciwko katolikom, przesadnie akcentując ich winy”. Zabrakło obaw o przeinaczanie wybielające.

Jednak po dziesięciu latach pojmowanie owej przesady wyraźnie zaczęło się zmieniać. Papież Jan XXIII wstąpił na ekumeniczne ścieżki i zwołał Sobór. Inaugurując jego drugą część, Paweł VI prosił braci odłączonych o przebaczenie. Sobór uznał winę Kościoła za religijne prześladowania i rozłamy. Co prawda te dość ogólnikowe sformułowania wyblakły wobec tego, co w przyszłości powie Jan Paweł II, ale w swoim czasie zabrzmiały dla katolickich uszu zaskakująco, tym bardziej że poprzednikiem Pawła VI wyznającym winy Kościoła był Hadrian VI w 1523 roku. Wówczas przed obradującym w Norymberdze sejmem Rzeszy wysłannik Hadriana odczytał papieskie pismo, w którym obietnicę podjęcia niezbędnych reform poprzedzały słowa: „Zdajemy sobie sprawę, że także w Siedzibie Apostolskiej jeszcze niedawno dochodziło do nieprawości: nadużywania świętości, sprzeniewierzania się zaleceniom, a wszystko to prowadziło do zła. Nie dziw zatem, że choroba przeniosła się z głowy na członki, od papieży do prałatów”.

Reformę podjął Sobór Trydencki, a realizowali ją kolejni papieże, liczni biskupi, synody, księża. Bulle, listy pasterskie, kazania pochodzące z kolejnych czterystu lat świadczą wyraźnie o często krytycznej ocenie postępowania duchowieństwa i świeckich, a także o bardziej czy mniej skutecznej woli jego poprawienia. To nadzorowanie grzeszników miało jednak słaby wpływ na dostrzeganie starych czy świeżych nadużyć samej kościelnej instytucji, żyjącej świadomością twierdzy obleganej przez reformację, a w XVIII i XIX wieku przez oświeconych, liberałów i socjalistów. W tej sytuacji publiczne wyznawanie win Kościoła, o niższym zresztą niż dziś progu samokrytycyzmu, uważano za niebezpieczne – gorszące dla wiernych, zwłaszcza prostych, i służące wrogom. Czy jednak małoduszne przemilczanie i szukanie wymówek nie okazały się bardziej szkodliwe? Czy przybliżanie się do prawdy o historii nie powinno mieć pierwszeństwa przed jej słodkim czy gorzkim smakiem?

Ekumenizm i poprawa relacji między wyznawcami różnych religii wymagały od Kościoła katolickiego trudnego uznania swojej części winy za zaistniałe na świecie zło. Pora była po temu najwyższa. Setki lat upłynęły wszak od wydarzeń, które dawno należało nazwać po imieniu po to, by nie uchodziły za neutralne czy wytłumaczalne jedynie uwarunkowaniami epoki, by ich potępienie oznaczało odcięcie się, zapalenie nad nimi czerwonego światła, by nie doszło do powtórzenia już nie tyle samych wydarzeń, dziś przeważnie niemożliwych, co utrwalonych przez nie postaw. Takie oczyszczenie pamięci, jeden ze wskazywanych przez Jana Pawła II celów wyznania historycznych win, nie oznacza zacierania świadomości, lecz właśnie wpisywanie w nią wyrazistej oceny moralnej tego, za co należało przeprosić Boga tak, by usłyszeli to również ludzie. Poznanie prawdy, także najtrudniejszej, wyzwala, a zapominanie zniewala.