Jeżeli jest prawdą wszystko, co słyszę i czytam o kobiecie XXI wieku, to muszę przyznać, że Wam nie zazdroszczę. Macie przed sobą życie pełne zajadłej konkurencji na wszystkich frontach…
„Jesteśmy przez chwilę tylko biednymi
kobietami, słabymi i kruchymi.
Ale zaproszonymi dzisiaj
Pomiędzy rzeczy wieczne…”
Paul Claudel
Najdroższe!
Kiedy zaproponowano mi napisanie artykułu o kobiecie XXI wieku, lub raczej jak ja odnajduję tę kobietę w sobie i w jaki sposób się do niej odnoszę, to pierwszym pytaniem, jakie sobie zadałam, było: Do jakiej epoki ja sama należę? Urodzona i wychowana w XX wieku, wybrałam na przeżycie moich lat dorosłych kraj, który bardziej od innych zapłacił za szaleństwa, jakie wiek ten wyprodukował, i w tym właśnie kraju przeżyłam schyłek i zakończenie dwudziestego stulecia. Widziałam narodziny, z gruzów żelaznej kurtyny, nowej Europy, gdzie Wy możecie podróżować, pracować i żyć bez strachu. Wspominam o tym wszystkim jedynie dlatego, żeby uświadomić Wam, że chociaż posługuję się na co dzień wszystkimi innowacjami technicznymi, jakie ten nowy wiek nam podsuwa, to jestem kobietą, która dzięki wychowaniu i wykształceniu należy do XX wieku.
Jeżeli jest prawdą wszystko, co słyszę i czytam o kobiecie XXI wieku, to muszę przyznać, że Wam nie zazdroszczę. Macie przed sobą życie pełne zajadłej konkurencji na wszystkich frontach: musicie mieć wspaniałą ścieżkę zawodowej kariery, dającej dochód i satysfakcję; powinniście być żonami i matkami (o ile oczywiście podejmiecie się tej roli) oddanymi i stale obecnymi; kobietami wiecznie młodymi, pięknymi i zadbanymi. Będziecie walczyć na każdym etapie: aby najpierw zdobyć odpowiedniego mężczyznę (rodzi się ich coraz mniej w stosunku do kobiet), następnie aby go utrzymać przy sobie, broniąc się, dzień po dniu, przed upływem czasu, który ofiaruje Wam jedynie zmarszczki i zmęczenie. Wasz dzień będzie miał co najmniej 27 lub 28 godzin, bo przecież jeżeli musicie pogodzić zawrotną karierę, dzieci, mężów, kosmetyczki, osobistego trenera, psychologa, przyjaciółki i przyjaciół, członków rodziny bliższej i dalszej, to mniej nie wystarczy. No dobrze, może przesadzam, ale chyba nie bardzo.
Jestem, z wyglądu i dokumentów, kobietą XX wieku, ale przede wszystkim jestem kobietą wielce uprzywilejowaną, a jak wiecie, przywilej stoi ponad czasem. Miałam szczęście przyjść na świat w rodzinie o silnej tradycji historycznej, tak po mieczu, jak i po kądzieli. Z tej historycznej pamięci, jednej z niewielu rzeczy, jaka nam jeszcze pozostała, wyłaniają się znakomite postaci mężczyzn i kobiet, które w pewnych momentach tworzyły historię ich miasta i kraju. Ja zostałam wychowana przez silne kobiety: moją matkę, ciotkę, babkę i moją nianię – katoliczki, protestantki, ale także agnostyczki. Ukierunkowanie mojej edukacji zawdzięczam memu ojcu (on także był wychowany przez wyjątkowo silne kobiety), który na tym polu nie czynił żadnej różnicy pomiędzy synami i córką. Żyłam i nadal żyję w warunkach uprzywilejowanych. Feminizm nigdy nie wpływał na moje codzienne życie – z tego prostego powodu, że nigdy go nie potrzebowałam. Od najmłodszego wieku wbijano mi w głowę, że niezależność materialna i intelektualna jest niezwykle istotna. W odróżnieniu od wielu moich rówieśniczek nie zostałam przygotowana do roli pani domu, a jedyną „gospodarską” umiejętnością, jaką posiadłam, jest gotowanie (i to raczej dzięki pasji niż z konieczności).
Jestem kobietą uprzywilejowaną, ponieważ miałam zawsze wolność wyboru, w każdym ważnym momencie mojego życia: mogłam wybrać miejsce, w którym chciałam mieszkać, pracować tak jak chciałam, ale przede wszystkim mogłam wybrać – i wybrałam wspaniałego mężczyznę (na szczęście on podzielił mój wybór), waszego ojca, z którym dzieliłam i dzielę życie oparte na solidarności, szacunku i głębokiej miłości, mężczyznę, który zawsze był i jest solidnym oparciem w wielu sprawach, tych wielkich i tych małych, codziennych, ale przez to nie mniej istotnych, a to naprawdę niemało. Jestem także kobietą uprzywilejowaną, ponieważ nigdy nie musiałam walczyć o prawa podstawowe, jak prawo do godnego życia, ani o to, co nazywamy równouprawnieniem. Nie musiałam nakrywać głowy burką, nie doznałam przemocy fizycznej ani psychicznej żadnego rodzaju, ani w rodzinie, ani poza nią, nigdy nie zmuszano mnie do robienia tego, czego nie chciałam. Nigdy nie obrażono mnie, wyceniając moją pracę niżej niż pracę mężczyzny. Powtarzam, to nie jest mało, ale często traktujemy to jako oczywistość. To, co wymieniłam nie powinno być przywilejem, lecz normalnym prawem każdej kobiety na świecie. Ale jako że tak nie jest, moim obowiązkiem jest domagać się tego prawa w imieniu właśnie tych, które tego potrzebują.