Porządek duchowy i psychologiczny

 

Pojęcie skrupułów obejmuje wiele złożonych sytuacji moralnych i emocjonalnych. Emocjonalne lęki, obsesyjne myśli i uczucia u skrupulantów są pomieszane z moralnym i religijnym poczuciem winy. Choroba sumienia skrupulanta wyraża się między innymi w tym, iż nie potrafi on rozeznać i oddzielić tych dwu doświadczeń: psychologicznego i duchowego, przyrodzonego i nadprzyrodzonego. Są one bowiem dla niego głęboko zrośnięte i pomieszane. Spowiednik, który nie rozróżnia tych dwu płaszczyzn doświadczenia wewnętrznego, nie jest w stanie odpowiedzialnie pomagać skrupulantom. Osoby ze skłonnościami do skrupułów najczęściej nie mają dystansu do swoich moralnych niepokojów. Wszystko odczuwają jako grzech i moralną winę. Większość wyznań skrupulanta nie dotyczy sfery grzechu, ale jego chorego poczucia winy i moralnego zbrudzenia.

Skrupulantom na ogół brak jest dystansu do własnych przeżyć. Stąd też nie należy ich zbyt pospiesznie konfrontować, przynaglać czy tym bardziej oskarżać. Najmniejsza przemoc wobec ich odczuć i przeżyć zwykle głęboko ich rani, a ponadto wzmaga ich niepokoje, odczucie zagrożenia i poczucie krzywdy. Skrupulanci mają już w sobie okrutnego wewnętrznego oskarżyciela, który nie pozwala im zaznać chwili spokoju. Spowiednik nie może się z nim sprzymierzać. Surowe upomnienia moralne dawane skrupulantom – że zajmują się sobą, że są uparci, że są ludźmi małej wiary, że nie wierzą w miłosierdzie Boże – bywa nierzadko wyrazem okrucieństwa. Wielu skrupulantów, choć czuje się wewnętrznie udręczonych, chodzi od konfesjonału do konfesjonału, ale tylko dlatego, by w końcu znaleźć spowiednika, który poświęciłby im trochę więcej czasu, uwagi, cierpliwości i współczucia. W leczeniu skrupulantów trzeba łączyć w mistrzowski sposób obdarzanie ich wolnością z dyskretnym prowadzeniem, kierowaniem ich zachowaniami względem ich własnych odczuć, myśli i czynów.

Skrupulantom warto przypominać, że nie są oni bynajmniej jedynymi, którzy mają wątpliwości sumienia. Każdy człowiek musi przecież dźwigać własne niepokoje moralne, ponieważ każdy doświadcza swoistego osamotnienia przed Bogiem. Do sanktuarium swojego sumienia każdy z nas wchodzi indywidualnie, osobiście.

 

Lekarstwo na skrupuły

 

Wsparcie udzielane skrupulantom przez spowiednika, kierownika duchowego czy terapeutę ma charakter pomocniczy. Konieczne jest głębokie zaangażowanie i wewnętrzna determinacja samego skrupulanta. Skrupuły nie ujawniają się przecież w relacji penitent – spowiednik, ale w relacji penitent – Bóg. Pomoc duszpasterska jest zawsze zewnętrzna wobec sumienia danej osoby. Duszpasterz nie może ingerować w intymne relacje człowieka z Bogiem.

Doskonały wzór determinacji w pokonaniu skrupulanckiego sumienia daje św. Ignacy Loyola. Doświadczając niepokoju i głębokiego poczucia winy z powodu swoich skrupułów, często się spowiadał ze swych dawnych grzechów. Mimo to nie mógł doznać wewnętrznego pokoju. Ciągle czuł gorzkie wyrzuty i doznawał przymusu nieustannego wyznawania starych upadków kolejnym spowiednikom. Korzystał z pomocy wielu kapłanów, ale ich rady nie przynosiły mu ulgi. Kiedyś jeden ze spowiedników poradził mu, by „nie spowiadał się z żadnej rzeczy przeszłej, chyba że jakaś rzecz byłaby bardzo jasna i pewna” (OP 23). Ignacy, wspominając tę poradę, mówi, że wszystko, co mu się przypomniało ze starych grzechów, wydawało mu się bardzo jasne, i dlatego nadal odczuwał przymus powtarzania w spowiedzi tych samych grzechów. Męka powodowana wyrzutami sumienia była w pewnym momencie tak głęboka i wywoływała tak wielkie napięcie, że Ignacego doznawał gwałtownych pokus, by wręcz popełnić samobójstwo. Nie uczynił tego, tylko dlatego, że „byłoby grzechem zabić samego siebie, zaczynał wołać do Boga: «Panie, nie uczynię tego, co Ciebie obraża»” (OP 24).

W czasie skrupułów modlił się – jak sam wspomina – „po siedem godzin dziennie, na kolanach, wstając co dzień o północy” (OP 23). Odprawiał inne przyjęte przez siebie ćwiczenia duchowne, ale nie znajdował w nich żadnego lekarstwa na udręki sumienia. „Pewnego razu – wyznaje – gdy był szczególnie udręczony, zaczął się modlić i w zapale głośno wołać do Boga: «Pomóż mi, Panie, bo nie znajduję żadnego lekarstwa u ludzi, ani u żadnego innego stworzenia. Gdybym sądził, że będę mógł je znaleźć, żaden trud nie byłby dla mnie za wielki. Ukaż mi, Panie, gdzie mógłbym znaleźć lekarstwo. Choćbym miał biegnąć za szczenięciem, żeby od niego otrzymać pomoc, uczyniłbym to»” (OP 23).

Życiorys pewnego świętego, który w tym czasie czytał Ignacy, opowiadał o tym, że przez wiele dni nic nie jadł, chcąc w ten sposób jakby wymusić na Bogu, by Ten udzielił mu tego, czego pragnie. Tę metodę Ignacy dosłownie zastosował w swojej sytuacji. Powiedział sobie, że „nie będzie nic jadł ani pił tak długo, aż Bóg nie przyjdzie mu z pomocą, albo gdy poczuje się bliski śmierci” (OP 24). Decyzję tę podjął w niedzielę po Komunii świętej. Przez cały tydzień nie wziął do ust ani kęsa strawy. W tym czasie nie opuszczał też swoich zwyczajnych modlitw. „Tak nadeszła następna niedziela, kiedy miał iść do spowiedzi. A ponieważ miał zwyczaj mówić spowiednikowi szczegółowo o wszystkim, co czynił, powiedział i o tym, że przez ten tydzień nic nie jadł. Spowiednik nakazał mu przerwać post. A on, choć czuł się jeszcze na siłach, posłuchał go. […] I wtedy spodobało się Panu sprawić, że obudził się jakby ze snu. […] I od tego dnia był wolny od swoich skrupułów, mając równocześnie tę pewność, że to Pan nasz zechciał go w swym miłosierdziu od nich wyzwolić” (OP 25). I tak Ignacy pokonał skrupuły dzięki niezwykłej determinacji: usilnej prośbie, zaangażowaniu w życie duchowe, postom oraz wytrwałemu szukaniu pomocy u spowiedników.

 

Dwa sumienia

 

Opisując zachowanie skrupulantów, łatwiej będzie nam zrozumieć – jakby przez kontrast – postawę cyniczną. O ile bowiem skrupulanci cierpią z powodu sumienia przewrażliwionego, pełnego urojonego poczucia winy, o tyle osoby cyniczne zdają się nie mieć żadnego poczucia winy. Zachowując się w sposób niemoralny, a nawet popełniając największe zbrodnie, nie czują wyrzutów sumienia. Postępują tak, jakby sumienia nie miały. O ile skrupulanci dopatrują się wszędzie grzechu, o tyle cynicy lekceważąc wszystkie uznane normy, nie doświadczają żadnego grzechu. U osób cynicznych możemy mówić o atrofii, eutanazji czy aborcji sumienia. W głębokiej postawie cynicznej sumienie zdaje się nie funkcjonować.

Z okazji sześćdziesiątej piątej rocznicy Powstania Warszawskiego jedna ze stacji telewizyjnych przytoczyła wypowiedzi dwu żołnierzy Wehrmachtu, którzy jako bardzo młodzi ludzie brali udział w jego tłumieniu. Uderza kontrast pomiędzy tymi relacjami: w pierwszej ujawnia się głęboka niewrażliwość duchowa i moralny cynizm zasłaniający się estetyką; w drugiej – ciężkie, chore poczucie winy, które dręczy starego dziś człowieka od sześćdziesięciu pięciu lat, a obrazy zbrodni, których był świadkiem, nie pozwalają mu spać.

Oto pierwsza wypowiedź: „Patrzyliśmy na płonącą Warszawę, nie zastanawiając się nad tym, co dzieje się z ludźmi w płomieniach – wspomina Ludwig Kerstiens, który w czasie powstania miał dwadzieścia lat. – To był piękny, czysto estetyczny widok. W czasie powstania czytałem wiele, aby nie stracić kontaktu ze światem literatury niemieckiej, który wyniosłem z domu. Chciałem się z nim identyfikować, nawet w takiej sytuacji. To były bardzo ambitne teksty. Naczelną zasadą Wehrmachtu była umiejętność obchodzenia się z wrogiem. Ale dla nas, żołnierzy, SS to byli bandyci, więksi niż ci bandyci w Warszawie”. „Czyli, niż polscy powstańcy?” – dopytuje dziennikarka. „Tak, niż polscy powstańcy” – potwierdza z uśmiechem. Cynizm nie pozwala przyznać się do uczestnictwa w masakrze i zbrodni niewinnych ludzi, nawet po sześćdziesięciu pięciu latach.

Druga wypowiedź to słowa Mathi Schenka, który w czasie tłumienia Powstania Warszawskiego miał osiemnaście lat: „Nie można sobie wyobrazić okrucieństw, na które patrzyliśmy. Któregoś dnia musieliśmy szturmować szpital. Wpadło SS. Zastrzelili polskich rannych. Później wzięli pielęgniarki i jeszcze jednego lekarza i popędzili ich nago przed siebie. A teraz najgorsze. Powiesili ich za stopy i strzelili w brzuchy. Później ktoś z Wehrmachtu podszedł do nich i uwolnił ich od męczarni strzałem w głowę. Teraz dowiedziała się pani czegoś na temat powstania. I tak było codziennie. Innego dnia z budynku wyszły dzieci i wszystkie z podniesionymi rączkami mówiły: «Nie jesteśmy powstańcami». Stanęły na schodach. My, żołnierze Wehrmachtu, opuściliśmy broń, ale w tym momencie SS otworzyło ogień. Do dziś słyszę wydany rozkaz dowódcy: «Oszczędzać amunicję. Używać kolb». Pani rozumie? Nie, pani nic nie rozumie! Nie strzelać. Zatłuc. Tego nie można sobie wyobrazić. Zobaczyłem kiedyś małą dziewczynkę, może dziesięcioletnią. Była wystraszona. Machałem jej, by do mnie podbiegła, chciałem, by zeszła z linii ognia. Była może krok ode mnie, gdy ujrzałem, jak jej główka rozpada się na tysiące kawałków. Strzelił do niej podporucznik Wehrmachtu. Wieczorem przyszedł do mnie i powiedział: «Ależ to był mistrzowski strzał». Wie pani, co mu odpowiedziałem: «Poczekaj, ty też dostaniesz swój mistrzowski strzał». Nie wrócił do domu. Gdyby pani widziała, jak kobietom wyrywano dzieci z ramion i wrzucano do ognia, jak gwałcono kobiety i też wrzucano do ognia. Tego sobie pani nie może wyobrazić. Nikt nie może. To znęcanie się… Są rzeczy, o których nie byłem w stanie nigdy pisać i mówić. Do dziś nie jestem… Nie, nie wszyscy tacy byli. Ale i my, w Wehrmachcie, takich mieliśmy. Zabici w powstaniu nigdy nie umierają. Tej nocy znów do mnie wrócą”.